wtorek, 16 października 2012

To moje miasto - penerami po brzegi ...



   Penerstwo to w potocznym rozumieniu albo margines społeczny, albo typowy dla niego zespół zachowań, z reguły wykraczający poza normy obywatelskiego współżycia. Sam termin jest typowy dla Poznania, i w takim znaczeniu, w jakim się go tu stosuje, ujmuje zjawisko specyficzne dla tego miasta. To na poznańskich Jeżycach powstawała w bólach młoda twórczość Ryszarda Andrzejewskiego, znanego jako Peja, to stąd pochodzi Agnieszka Orzechowska zwana "polską Angeliną". Natomiast w 2006 roku na balkonie jednej z kamienic zrodziła się grupa Penerstwo, określona swego czasu przez Agnieszkę Gonczar "dumą miasta i studentów ASP".
   "Ludzie w Wrocławia i Krakowa, nawet ludzie z Warszawy, nie wiedzą, czym jest penerstwo. Z reguły nie do końca pojmują istotę penerstwa nawet wówczas, kiedy ktoś usiłuje im ją wymownie opisać. Penerstwo jest bowiem terminem eterycznym. Wszystkie jego słownikowe definicje kuleją. Tylko poznaniacy swobodnie operują tym terminem" - tak rozpoczyna szkic Penerstwo, poświęcony grupie z Poznania, Piotr Bosacki. Słownik gwary miejskiej Poznania ( PWN 1998 ) podaje, że obelżywe wyrażenie "pener" oznacza "mężczyznę z marginesu". Bosacki rozwija tę definicję, która nie tylko ze względu na zmiany w samym języku, ale także i procesy kulturowe, z określenia jednoznacznie pejoratywnego stała się pojęciem niejednoznacznym, w którym za deprecjacją "kryje się pewna nuta podziwu".
   "Penerstwo to pewien specyficzny rodzaj syfiarstwa obyczajowego, które w naturalny sposób zagnieździło się w tkance miejskiej Poznania. Penerstwo nie jest wprost pospolitym chamstwem, chociaż cham może częściowo być penerem i odwrotnie. [...] Penerem jest na przykład człowiek, który pluje i oddaje mocz na własnym podwórku podczas rozmowy z sąsiadami. Kiedy natomiast ktoś dokona podobnych czynów ukradkiem na podwórku cudzym, będzie to już raczej zwykłe chamstwo ( chociaż zależy to od dzielnicy )".
   Określenie "pener" stało się znane poza Wielkopolską podobno dzięki utworowi Anty-Liroy, nagranemu w 1995 roku przez grupę Nagły Atak Spawacza w kolaboracji z Peją. Stanowi on żywą polemikę z zapatrywaniami twórczymi czołowego polskiego rapera lat 90. Określenie użyte w odniesieniu do ojca Liroya oraz w żeńskiej formie "penera" - wobec jego żony, występuje w utworze jako wyzwisko równorzędne z tymi, których nie chciałbym tutaj cytować. Kluczową wartość jednak ma według mnie inna piosenka Pei, zawierająca elementy autobiograficzne : Definicja Pener z albumu Styl życia G'N.O.J.A. wydanego w 2008 roku. Ukazuje ona spektrum znaczeń kryjących się w pojęciu "pener" oraz możliwości wykorzystania tego w celach autoprezentacji. Podmiot liryczny samookreśla się jako przedstawiciel interesującej nas grupy społecznej, stwierdzając w niejako defetystycznym tonie :

   "Z definicji Pener taki jestem, się nie zmienię
    Takie mam korzenie, nie wyplenisz tego ze
    mnie
    Nawet gdy spod igły nówka funkiel, wypas
    loopach
    To masz przed sobą lumpa, który wiele razy
    upadł".

   "Pener" - pisany wielką literą - jest tu wyznacznikiem perspektywy, z jakiej występuje podmiot, sygnalizuje złożoność doświadczeń przeszłości, które determinują jakże zagmatwane koleje losu, ale stanowi też wyraz dumy - powiedzmy - klasowej. Penerstwo jako zjawisko społeczne i pewnego rodzaju wyznacznik wspólnotowości to coś, z czego się nie wyrasta i czego nie zaciera nawet awans ekonomiczny :

   "To my Penery, wszyscy razem się trzymamy
    Bariery pokonamy i dlatego radę damy
    Trzymamy się razem z jednym słusznym
    przekazem
    [ ... ]
    Pener Penera doceni i nieważny jest tu szczebel
    Czy ten Pener to żul, czy jest dobrym biznesmenem".

   Pewność głoszonych racji, bezpośredniość w ich wyrażaniu oraz przywiązanie do korzeni zainspirowały młodych artystów, którzy na wspomnianym jeżyckim balkonie podjęli decyzję, by wypróbować takie postawy w świecie sztuki. Współpraca zawiązała się wokół idei namalowania najbrzydszego obrazu na świecie. Początkowo w skład grupy wchodziło pięciu absolwentów poznańskiej ASP : Wojciech Bąkowski, Piotr Bosacki, Tomasz Mróz, Konrad Smoleński i Radosław Szlaga. Później dołączyły do nich Magdalena Starska i Izabela Tarasewicz. Od początku grupie towarzyszył kurator Michał Lasota, który zorganizował jej wszystkie wspólne wystawy. Pierwsza z nich, zatytułowana po prostu Penerstwo, odbyła się w Młodzieżowym Centrum Kultury w Słupsku w maju 2007 roku, następna, o tym samym tytule, w PGR ART w Gdańsku miesiąc później. W Poznaniu grupa prezentowała się w Starym Browarze ( Brzuch, luty 2008 ) i Galerii Miejskiej Arsenał ( Śniące ciała, czerwiec 2008 ).
   Wspólną realizacją w przestrzeni publicznej była Dobre do domu i na dwór zorganizowana na poznańskich Jeżycach w listopadzie 2008 roku, towarzysząca wydaniu książki - katalogu pod redakcją Lasoty. Opublikowany w niej cytowany powyżej tekst Piotra Bosackiego bywa uznawany za manifest Penerów, choć kolektyw nigdy nie przybrał formalnych struktur, a autor ogranicza się raczej do spostrzeżeń niż wytycznych. Wydarzenia związane z promocją książki były właściwie ostatnimi zrealizowanymi wspólnie, jednak, jak twierdzą poszczególni członkowie, nie wpłynęło to szczególnie na charakter ich współpracy. "Tak naprawdę jak dla mnie nic się nie zmieniło - mówi Tomek Mróz. - Dla mnie było i jest ważne przede wszystkim to, co sam robię". Przynależność do Penerstwa, jak i określenie ich sztuki jako " nowej ekspresji poznańskiej" w dalszym ciągu silnie wpływają na odbiór twórczości coraz bardziej niezależnie rozwijających kariery artystów i artystek.  




   Trzeba wiedzieć, że tylko część Penerów pochodzi z Wielkopolski : w Poznaniu urodzili się Bąkowski, Bosacki i Starska, Smoleński - w Kaliszu. Penerstwo, w momencie formowania się grupy, nie było dla nich niczym nowym. Magdę Starską już w podstawówce inne dzieci nazywały penerą, bo - jak mówi - była większa, silniejsza i biła się z chłopakami. "Penera" miało wówczas znaczyć tyle co "agentka". Jednak dla Mroza i Szlagi, pochodzących ze Śląska oraz dla urodzonej w Białymstoku Tarasewicz penerstwo - przynajmniej jako termin - było czymś obcym. Radek Szlaga wspomina, że na początku studiów został nazwany penerem przez Krzysztofa Balcerowiaka, asystenta z pracowni offsetu. Nie wiedział wówczas, czy jest obrażany i jak w ogóle powinien zareagować. Termin ten jednak szybko przyswoił i, jak twierdzi, odnalazł w sobie wewnętrznego - co prawda wrażliwego, ale jednak chama. Bezpośredniość w wyrażaniu emocji granicząca z chamstwem stała się dla członków Penerstwa wyznacznikiem postawy twórczej. Tomka Mroza zafascynowało podejście do życia poznańskich penerów, ich brutalność i bezkompromisowość. Jak mówi : "Pener nie będzie cię pytał o zdanie, tylko od razu ci przyłoży na dzień dobry. Pener nie wchodzi w kompromisy. Dla niego wszystko jest albo białe, albo czarne. Gdy wybucha wojna, to on po prostu bierze karabin, jak rozdają na ulicy i pierwszy idzie zabijać ludzi, bo takie są zasady. To podejście chciałem przełożyć w sztuce, choć wiem, że to utopia".
   Prace Mroza mogą bulwersować. Artysta, być może najbardziej nonkomformistyczny z Penerów, tworzy silikonowe rzeźby, które często łączy w rozbudowane instalacje. Groteska i wulgarność, czasem wręcz obrzydliwość, graniczą u niego z precyzyjną, pracochłonną formą i poetyckim, surrealistycznym nastrojem odpychających przedstawień.
   We wspomnianym tekście Penerstwo Bosacki zaznacza, że sztuka, którą uprawia Penerstwo, nie jest pożywką dla intelektualistów. Jako negatywne odniesienie przytacza wystawioną po raz pierwszy w poznańskiej Galerii ON w 2006 roku pracę Mirosława Bałki Kategorie, stanowiącą przykład sztuki, która potrzebuje komentarza artysty, kuratora czy krytyka, by ujawnić swoją zawartość ideową. Zupełnie inaczej jest w przypadku twórczości Mroza. Bosacki tak opisuje jego instalację Autoportret ( 2006 ) :

   "Człowiek na czworakach. Twarz czerwona. Język w ruchu. Penis we wzwodzie. Macha ogonem. Postać objawia się w sposób tak bezwstydny, wszystko jest do tego stopnia materialnie na wierzchu, że dochodzi do rzeczy zadziwiającej - materia przestaje być istotna. Właściwie w ogóle nie ma o czym dyskutować. Dzieło mówi samo za siebie. Pokazuje twarz. Obecność tej twarzy kpi z krytyka i historyka sztuki".

   Bosacki stwierdza, że każdy z członków grupy w zasadzie zainteresowany jest innym medium, nie łączą ich też wyraźne zbieżności tematyczne. To, co bywa u nich wspólne, to wyrazista, penerska ekspresja. Paradoksalnie, brutalność i bezpośredniość przekazu często stają się barierą w poznaniu jego treści. Wymowny jest przypadek Izy Tarasewicz, kojarzonej przede wszystkim z rzeźbami ze zwierzęcego mięsa, krwi i tłuszczu. Korzystając z tak silnie nacechowanych znaczeniowo materiałów, często wzbudzających obrzydzenie, tworzy kompozycje satysfakcjonujące estetycznie, czasem wręcz subtelne. Zderzenie abiektalnych surowców z wyrafinowaniem formalnym buduje charakterystyczne dla Tarasewicz napięcie. Jej prace, odwołujące się do podstawowych, biologicznych aspektów istnienia, można interpretować w odniesieniu do ponadczasowego motywu vanitas, konstytutywnej dla naszej kultury przemocy, wszechobecnej konsumpcji, życia, śmierci i tak dalej. Jednak, jak zauważył Kuba Bąk, recepta twórczości artystki w dużej mierze rozbija się o stosowane przez nią materiały, które zasłaniają historie znajdujące się w dziełach ukręconych na przykład z wieprzowych jelit.
   Prace Konrada Smoleńskiego pozbawione są jakiejkolwiek subtelności. Artysta zajmuje się instalacją, performansem i wideo, interesują go przede wszystkim eksperymenty audiowizualne. Chociaż oficjalny biogram Smoleńskiego głosi, że "trudno znaleźć cechy wspólne jego sztuki", to jej najbardziej charakterystyczną cechą wydaje się posługiwanie się silnymi bodźcami, takimi jak huk, wybuch i ogień. Prace artysty niosą złowrogi nastrój i wiele złej energii, budzą fizjologiczny strach i pozostawiają widza z nieprzyjemnymi wrażeniami - ale chyba właśnie o to chodzi.
   Penerska ekspresja wydaje się niekiedy ustępować penerskiej wrażliwości. Największy sukces spośród członków grupy odniósł Wojciech Bąkowski, laureat nagrody Spojrzenia w 2009 roku dla najlepiej obiecującego polskiego artysty, przyznawanej przez Fundację Deutsche Bank i Zachętę, Narodową Galerię sztuki, oraz Paszportu Polityki za rok 2010.Artysta realizuje filmy animowane, wideo, instalacje dźwiękowe, audioperformanse i słuchowiska radiowe. Szczególną popularność zdobył jako lider grupy muzycznej Niwea, którą tworzy razem z producentem Dawidem Szczęsnym. Wspólną cechą działań Bąkowskiego na różnych polach sztuki jest ubóstwo środków wyrazu, infantylizacja języka, niestłumiona dobrymi obyczajami wyobraźnia i pewien prymitywizm. Odwołując się do kategorii określonej przez Tadeusza Kantora jako "rzeczywistość najniższej rangi", czyli tej, do której każdy ma dostęp, Bąkowski stwierdza : "Bardzo mi się to podoba i dobrze pasuje do tego, co robimy. Moje penerstwo to sposób patrzenia na problemy od dołu. Wychodzenie od najprostszych uczuć i zwykłych sytuacji. Stach Szabłowski nazwał to kiedyś >wrażliwym chamstwem<">
   Zainteresowanie syntezą słowa i obrazu jest również charakterystyczne dla twórczości Piotra Bosackiego, który zajmuje się przede wszystkim filmem animowanym i kompozycją muzyczną. W odróżnieniu od innych członków Penerstwa interesują go podstawowe problemy filozoficzne, które można sprowadzić do pytania : "Jak to wszystko działa?", co zbliża kwestie ostateczne do codziennego ludzkiego doświadczenia.




   Radek Szlaga jako jedyny z Penerów zajmuje się przede wszystkim malarstwem sztalugowym, czyli medium - zdawać by się mogło - wybitnie niepenerskim. Mówi, że to dla niego najbardziej elementarny język. "Oczywiście, że malarstwo ma naturę burżuazyjną - stwierdza - ale sztuka jako całość jest konsumowana głównie przez burżuazję". Obrazy Szlagi przypominają kolaże, w których łączą się motywy z popularnej ikonosfery, chłopięcych wyobrażeń i wysokiej sztuki. Uliczne bazgroły zestawione z kaligrafowanymi napisami, realistyczne przedstawienia z pozornie przypadkowymi plamami farby. Szlaga podejmuje pytanie o granice medium, jakim jest malarstwo, o zapośredniczenie wizerunku przez kulturę wizualną, a wszystko w konwencji szkolnego wybryku.
   Od tego, co Bosacki nazwał penerską ekspresją, zdaje się odchodzić Magdalena Starska. Artystka, którą Michał Lasota określił swego czasu jako "serce grupy", tworzy rysunki, instalacje, rozbudowane performanse. Jak mówi, dawniej starała się poprzez sztukę wyrażać swoje emocje, zdarzało się, że czyniła to w bardziej ekspansywny sposób. Ostatnio się to zmienia. Jej prace stają się coraz bardziej kontemplacyjne i nastawione na odbiorcę : "Interesuje mnie pierwotny wymiar sztuki i sytuacje wspólnotowe, które się z tym łączą".
   Starska w odróżnieniu od innych Penerów często stara się zaangażować odbiorców w tworzoną przez siebie przestrzeń czy swoje działania, sama odgrywając rolę szamanki. Kreuje rytuały zachowujące bliski związek z codziennością i miejską rzeczywistością, jakby chcąc przez swoje prace dostać się do domów i na podwórka widzów, wpłynąć na ich świat wyobrażeniowy.
   Pisząc o penerskiej ekspresji, Bosacki przywołuje wymowną scenę rodzajową, podczas której matka krzyczy do dziecka : "Adaś, ty skurwysynu! Wracaj do chaty". Jak zwraca uwagę autor, kobieta nie ma na myśli nic złego; mimo że przekaz przyjmuje pozory grubiaństwa, jego celem nie jest wcale obelga i nie świadczy o złych zamiarach - najistotniejsza jest w nim silna ekspresja. Członkowie Penerstwa postanowili przenieść tą ekspresję do świata sztuki, odcinając się od tradycji konceptualnej związanej z poznańską ASP i od nurtu nazwanego przez Rastra Poznańską Szkołą Instalacji. Przewodnikami ku szczerej ekspresji stali się dla nich poznańscy penerzy.
   Piotr Bosacki stwierdził, że charakterystyczny dla artystów związanych z grupą "penerski ekspresjonizm jest zazwyczaj tak naturalny i szczery, że przypomina naturalność i szczerość dzieci albo dzikich zwierząt". A jak wiadomo, dzikie zwierzęta i dzieci potrafią być okrutne.




Penerstwo - baza danych



 Kościan, 16.10.2012

sobota, 13 października 2012

Pantokrator






   Patrząc prosto na nas Jezus prawą ręką błogosławi, a lewą trzyma otwarte Pismo Święte. Jego głowę otacza nimb z motywem krzyża. Taki obraz lub mozaikę możemy zobaczyć w kopule lub absydzie niektórych kościołów. Pantokrator, czyli po grecku "wszechwładca" lub "wszechmocny", to jeden z najczęstszych, zwłaszcza w sztuce prawosławnej, sposobów ukazywania wizerunku Chrystusa.
   W otwartej księdze zapisano cytat z Ewangelii według św. Jana, z lewej po grecku, a z prawej po łacinie : "Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia" ( J8,12 ).
   Nad wizerunkiem Pantokratora umieszczono łacińską sentencję : "Factus homo factur hominis factique Redemptor. Iudico corporeus corpora corda Deus" ( Uczyniłem się człowiekiem Ja Stwórca człowieka i Odkupiciel mojego stworzenia. Jako Wcielony sądzę ciała, jako Bóg serca ).
   Gest prawej ręki, który dziś odbieramy jako błogosławieństwo, ma także drugie, starsze znaczenie. To starożytny gest przemowy i uciszania audytorium. Chrystus pragnie nas wyciszyć, aby przemówić słowami Ewangelii, którą trzyma w drugiej ręce.
   Specyficzny układ prawej dłoni niesie także dodatkowe informacje. Palce mały, serdeczny i kciuk łączą się, co ma nam przypominać, że Bóg jest w trzech osobach. Natomiast palec wskazujący i środkowy krzyżują się na wzór pierwszej litery słowa Xristos, czyli Chrystus w języku greckim.
 

wtorek, 9 października 2012

Ekologiczne Jaja Angusa

 




   Stadko Angusa było niewielkie. Składało się w całości z trzech kur. Tego roku kury Angusa niosły się po prostu niebywale, więc Angus handlował jajami jak szalony. Nie dziwiłem się temu specjalnie. Zarobki w biurze były marne, obowiązkowe nadgodziny niepłatne, nie wspominając o takich luksusach jak dodatek na święta, czy podwyżka związana z wysługą lat, ewentualnie wydajnością pracy.
   Angus więc przynosił, zachwalał, energicznie namawiał do kupna. Liczył sobie wprawdzie więcej za pół tuzina jaj, niż trzeba by zapłacić w sklepie, tłumaczył się jednak, że jego jaja są ekologiczne i zdrowe, bo domowego chowu. Czasem niektóre jaja były wyraźnie mniejsze od pozostałych. Roztaczałem śmiałe wizje, usiłując znaleźć przeróżne powody, dla których tak się dzieje, lecz wtedy Angus ucinał moje dywagacje, tłumacząc, że jedna kura jest z natury drobniejsza i dlatego niesie mniejsze jaja. Dałem więc spokój. Angus, jako sprzedawca jaj oraz generalnie, był osobą niezwykle serio i życie brał na poważnie. Kupujący jaja też nie należeli do lekkich, łatwych i przyjemnych. Życie bowiem to ciężki kawałek chleba i co do tego wszyscy byli zgodni.
   Kury Angusa namolnie chodziły mi po głowie i nie dawały spokoju. Dzień za dniem Angus znosił świeże jaja w coraz większych ilościach, a ja zastanawiałem się, czy przypadkiem nie dopuszcza się jakiegoś wysoce nagannego i niezgodnego z prawem procederu jak na przykład kurzy doping ... No bo ile jaj, na miłość boską, może wyprodukować stadko składające się z trzech kur, z których jedna jest w dodatku z natury drobnej budowy ? Poza tym słyszałem jak Angus, bodajże przed rokiem, tłumaczył komuś, że kury niosą się lepiej, gdy świeci słońce. A lato mieliśmy, że pożal się Boże ! Lało dzień w dzień. Przysięgam.
   Gdzie w takim razie leżała zagadka kur Angusa ? I dlaczego, u diabła, tak bardzo mnie to interesowało ?!

*

   Nawet nie zauważyłem jak powoli angusowe kury stały się moją obsesją. Myślałem o nich, wyobrażałem je sobie, zastanawiałem się, co robią całymi dniami, gdy Angus siedzi w biurze. Codziennie rano z bijącym sercem odpalałem komputer, a potem, ze skurczonym żołądkiem, czekałem na kolejny email od Angusa, oznajmiający nam, że ma do sprzedania kolejnych sześć jaj ... W tym miejscu chciałbym wyraźnie podkreślić, że nigdy, ale to nigdy ich nie kupiłem. Nigdy ! Nie powiem, owszem, miałem takie chwile, gdy myślałem sobie : "A co mi tam. Kupię ! Ostatecznie ekologiczne jaja piechota nie chodzą."... Ale nie. Jednak nie. Z przyczyn sobie niewiadomych uważałem, ze jest coś dziwnego, coś jakby niesmacznego, w kupowaniu jaj w biurze, od Angusa. Zabijcie mnie, a nie powiem, dlaczego. Nie wiem, po prostu nie wiem czemu, ale w całej tej sytuacji było coś, co budziło mój zdecydowany sprzeciw. Oraz jeszcze jakieś uczucie, którego nie potrafiłem sprecyzować.

*

    Pewnej letniej nocy nastąpiło we mnie coś jakby załamanie, spiętrzenie, czy cholera wie co. Jednym słowem, nie wytrzymałem napięcia i zakradłem się pod dom Angusa. Angus mieszkał na obrzeżach miasta, w dość niechlujnej okolicy, w małym domku z ogródkiem. Zarówno dom, jak i ogródek były nijakie, niczym niewyróżniające się, więc trudne do opisania. Ot, nic interesującego. Powoli i bardzo ostrożnie podczołgałem się do ogrodzenia z siatki. Za nic nie chciałem ryzykować obudzenia Angusa. Gdyby mnie tutaj przydybał, nie miałbym niczego na swoją obronę. 
   Uważnie wpatrzyłem się w ciemność. Ogródek stanowiło kilka grządek, kawałek klepiska, parę krzewów. Chyba porzeczki albo agrest. Nie wiem. Były tez jakieś drzewka owocowe, jak mi się zdaje, ale ile i jakiego gatunku - nie mam pojęcia. Wypatrywałem, rzecz jasna, kur. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że ulegając emocjom, targany moim prywatnym szaleństwem, zapomniałem o prostym, powszechnie znanym fakcie, a mianowicie, że kury w nocy śpią ! Zły na siebie wróciłem do domu. Oczywiście wciąż byłem niespokojny. Kilka dni później nie poszedłem do biura, zasłaniając się fałszywą chorobą i znów wybrałem się pod dom Angusa.
   - Muszą tam być - powtarzałem sobie w kółko. - Zobaczę je tylko i dziwny niepokój odejdzie. Będę znów pracował w tygodniu i odpoczywał w weekend. Będę czytał książki i chodził do kina. Świat znów będzie moim światem, a ja będę prawdziwym sobą, uwolnionym od tych przeklętych kur !
   I tym razem podczołgałem się do siatki, z największa ostrożnością przedzierając się przez krzaki przylegającej do angusowego ogródka od strony południowej, dzikiej i zarośniętej parceli. Na szczęście dom stał trochę na uboczu i nie sąsiadował z innymi domami, ponieważ gdyby tak było, sprawa byłaby arcytrudna.
   Wychyliłem głowę z zieloności i omiotłem podwórze pośpiesznym spojrzeniem. Nie było ich ! Kur tam nie było !... Poczułem jak żołądek zwija mi się w mocny węzeł. Ale co się stało ? Co mogło się stać ? Może są u lekarza ? Może zawiózł je do babci ?!... Bzdura. Wróć ! To tylko kury, na miłość boską ! A właściwie tylko ich brak ... Jak zbity pies wróciłem do domu.
   Przez kilka następnych dni wmawiałem sobie, że nic mnie to wszystko nie obchodzi. Zupełnie nic. Jednak, gdy cztery dni później Angus znów wysłał emaila, że ma do opylenia sześć jaj, wiedziałem, że sam siebie oszukuję. I że czas chwycić byka za rogi, to znaczy, Angusa za jaja, czy cos koło tego ... Podsumowując, trzeba wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy ! Nie spałem, nie jadłem, a w dodatku byle bzdura potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi. Wyglądałem fatalnie, czułem się jeszcze gorzej. Kury opanowały mój mózg, nie pozwalając mi na prawidłowe funkcjonowanie w biurowym, rumianym i dorodnym, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym, społeczeństwie. W zdrowym społeczeństwie konsumentów jaj ekologicznych. I ten niepokój, ten nieustanny niepokój, nie wiadomo czego dotyczący ! Czułem, że powoli spychany jestem na margines biurowej społeczności. Smutny i nerwowy, zdecydowanie przewrażliwiony, nie potrafiłem, choć bardzo tego chciałem, być częścią grupy. Nie umiałem zgodzić się na te jaja. I koniec. I kropka.
   W końcu podjąłem ostateczną próbę wyzwolenia się. Jak tonący, który widzi, że już na pewno nie dosięgnie ostatniej deski ratunku, postanowiłem, że MUSZĘ zobaczyć te kury.

*

   Do Angusa wybrałem się w sobotę. Żadne tam podkradanie się, udawanie. Poszedłem po prostu, no bo właściwie czemu nie ? Sam się sobie dziwiłem, że na to wcześniej nie wpadłem.
   Dzień był ładny. Słoneczny. Dawno takiego nie było. Szedłem lekko przed siebie. Ciepły wietrzyk owiewał delikatnie moją twarz. Byłem rześki i radosny. Zrelaksowany. 
   I wtedy go zobaczyłem. Zobaczyłem Angusa, jak drepcze bezmyślnie po podwórku, grzebiąc w ziemi swoimi kurzymi łapkami. Potem przypatrywał się klepisku, raz prawym, raz lewym okiem, nerwowo kręcąc głową w typowo kurzy sposób. Jego upierzenie było zwyczajne, rudo - złote, przechodzące w brąz na końcówkach skrzydeł i na kuprze. Nagle wypatrzył gąsienicę i energicznie dziobnął. Nie trafił. Dziobnął drugi raz. Tym razem polowanie się udało. Przełknął gładko i znów wrócił do dreptania i grzebania w ziemi ... Nie jestem w stanie przypomnieć sobie niczego więcej ...
   Pod koniec rozmowy jeden z lekarzy zapytał, bardzo uprzejmie, czy według mnie ekologiczne jaja to istotny problem. Oczywiście, uważam, że ekologiczne jaja to ważna rzecz. Ale z drugiej strony, jakbym  miał się zajmować każdą taką duperelą, to chyba bym oszalał.






14.09.2012
  


piątek, 5 października 2012

Noc



  Nie jest ona dla mnie porą złoczyńców. Wchodzę w nią ufnie, w zawierzeniu, że jest bezpieczna. To taka otulina, która ukryje mnie, ale i tego, kogo przeczuwam, choć wyraźnie nie widzę. Ciemność pozwala skupić się i zajrzeć w głąb siebie bez obawy, że jest się podglądanym. Spotkanie w czarnym lustrze otwiera perspektywy, które ukryte są w zakamarkach umysłu i tylko mrok pozwala im wyjść z ukrycia. A jeżeli już się wydostaną, to ogarniają naszą wyobraźnię do szaleństwa i tylko świt może z powrotem wpędzić widma w bobrowe mroki.
   Ale noc daje upust tęsknocie, fantazji, pragnieniom, marzeniom, temu wszystkiemu, co w ciągu dnia drzemie. Obrazy są może przerysowane i zwielokrotnione, ale ich siła jest w prawdzie, która odpływa w nieskończoną czeluść czerni. Dryfują nasze myśli i uczucia - bez obawy, że dotkną krawędzi nocnego morza. Ta trawa, której wcale nie trzymamy się kurczowo, niesie nas, na szczęście, w nieznanym kierunku. Odkrywa nowe światy, w które zanurzamy się z rozkoszą.
Łono ciemności wyzwala w nas pragnienie, by w żaden sposób nie wdarło się tu światło, które nie tylko oślepi, ale zabije tak cudownie wymyślony i przezywany świat. Świat, w którym - choć powieki szeroko otwarte - nie dociera do nas ani jeden promień światła. Dopiero w ciemności możemy przywołać te chwile, osoby, przedmioty, które pragniemy dostrzec. One same pokornie czekają w ukryciu, aż do momentu, kiedy chcemy z nimi być. 
   Taki wybór daje tylko mrok. Za dnia wszystko jest w zasięgu ręki, narzuca się, chce nas zdobyć. W nocy jest odwrotnie : to my zdobywamy. To pożądanie staje się coraz bardziej tajemne, a jego smak nasyca się proporcjonalnie do stopnia czerni. Wędrówka trwa, wyzwalając uczucia lęku i rozkoszy, strachu i fascynacji. 
   Rozum w tej podróży gubi się w zaułkach nieoświetlonych uliczek, unicestwiając się w rozbitych żarówkach latarni. Bo rozum jest bezradny wobec wyobraźni i uczuć. Ustępuje miejsca tej części naszej natury, której przyjaciółką i powiernicą jest noc.
Ileż to dźwięków dociera do nas od momentu, gdy zaczynamy smakować zmierzch.
Światło dzienne ustępuje miejsca ciemności przechodzącej w kolor sadzy, która czyni czerń jeszcze głębszą, zamieniając ją w nieskończoność. Dopiero wtedy ten czarny blejtram można wypełniać niewidzialnym pędzlem wyobraźni. Jest on w stanie wchłonąć nas bez reszty, jeżeli wyzwolimy w sobie taką gotowość. Zanurzony w wilgotnej ciemności, koronkowo i misternie budowany świat wyobraźni pęka jednak w końcu jak bańka mydlana. Ten poród o świcie nieprzypadkowo każe nam mrużyć oczy ...




09 ' 2012

piątek, 28 września 2012

dawno temu


Tołstoj


zakaz podwójnego czytania




   Do dzisiaj nie wiadomo, jak to się stało, i kto w tym maczał palce, ale pewnego dnia pojawił się zakaz podwójnego czytania. Pod groźbą sankcji dożywotniego nakazu czytania na głos, zabroniono tzw. ukradkowego czytania lub, jak kto woli, czytania komuś przez ramię. Wysnuto tezę, iż samo choćby spozieranie na nie swoją własność intelektualną stanowi już zwykłą, ordynarną kradzież. By skutecznie zwalczać ten haniebny proceder, zatrudniono specjalne służby. Mógł należeć do nich każdy, komu przeszkadzał i kogo raził ten bezczelny i jakże naganny występek.
   Jednak jak to bywa z różnego rodzaju nakazami i zakazami znaleźli się tacy, którzy nie mieli o nich pojęcia lub wręcz je perfidnie bojkotowali. Do tej pierwszej grupy obywateli należał pewien zapalony bibliofil i księgarz Marian Czytanka. Od urodzenia cierpiał na manię czytania wszystkiego, co tylko wpadło mu w ręce. Przerabiał intelektualnie : gazety, instrukcje, tomy naukowe oraz romanse najniższych lotów. Jednak szczególnie lubował się we wszelkiego rodzaju przepisach i regulaminach. Gdy tylko zabrakło mu czytelniczego materiału, od razu rzucał się łapczywym wzrokiem na wszelkie czytadła ludzi znajdujących się akurat w zasięgu jego dwuocznego organu.
   Pewnego dnia, gdy zupełnie niczego nieświadomy Marian, jechał w tramwaju - jego wzrok osiadł nagle na instrukcji obsługi młotka ewakuacyjnego. Gdy Marian, kończąc czytanie tejże, zaczął już powoli przerzucać się na instrukcję obsługi kasownika, jego ponadnaturalna łapczywość na słowa została dostrzeżona. Czytanka został pochwycony przez dwóch czujnych obywateli. Natychmiast doprowadzono go do najbliższej nowopowstałej jednostki zajmującej się karaniem tego typu przewinień. Tam, w pokoju bez ani jednej literki, zostawiono go na dwa dni i dwie noce, aby zmiękł. Zastosowano tak drastyczne procedury w stosunku do Mariana, ponieważ był podejrzewany o recydywę przestępczą a poza tym nie chciał się przyznać do stawianych mu zarzutów. Po upływie tego aresztu tymczasowego, pomimo przebywania w skrajnie trudnych warunkach, Czytanka nie ugiął się i twardo obstawał przy swoim.
   - Nie przyznaję się do winy, gdyż w moim mniemaniu nie mogłem popełnić zarzucanego mi czynu, ponieważ czytałem ogólnodostepne instrukcje i żadnego zakazu podstępnego czy też podwójnego czytania nie złamałem.
   Na te słowa oskarżyciel posiłkowy  ( zwany tak od zwyczaju jedzenia posiłków w trakcie przesłuchań ) z pełnymi ustami stwierdził kategorycznie, że nie są to wszystkie zarzuty stawiane oskarżonemu i bynajmniej nie jedyne :
   - Najgorsze w tym wszystkim jest to, że oskarżony nie tylko dopuścił się zarzucanego mu czynu, ale także, a może przede wszystkim, zrobił to w sposób bezczelny i nieprzyzwoity. Złamanie zakazu to przestępstwo, natomiast sposób, w jaki zostało ono dokonane to już zbrodnia. Oskarżony ani na moment nie zawahał się by po dokonaniu pierwszego przestępstwa od razu dokonać drugie.
   Coraz bardziej świadomy sytuacji w jakiej się znalazł, Marian próbował się jeszcze desperacko bronić :
   - O ile zdaję sobie sprawę z treści zakazu, który rzekomo złamałem, o tyle nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, iż zarzucany mi czyn wypełnia w pełni jego znamiona. Jestem oskarżony o złamanie zakazu podwójnego czytania, a ja przecież czytałem tekst instrukcji tzw. metodą "raz za razem". A to już zupełnie coś innego.
   Na te słowa oskarżyciel posiłkowy, ( który ukończył właśnie drugie danie obiadu ) autorytatywnie stwierdził, iż taka próba obrony przez podważanie logiczności zakazów jest tylko wyłącznie nic nie znaczącym nadużyciem semantycznym, i w związku z tym jest niedopuszczalna. Według oskarżyciela, zakaz podwójnego czytania dotyczy również, jak się raczył wyrazić oskarżony : czytania "raz za razem", gdyż takie pojęcie w mniemaniu oskarżyciela w ogóle nie istnieje. Stanowi ono tylko przejaw zupełnie nieudolnej strategii obrony. Na sam koniec oskarżyciel dodał, iż de facto oskarżony Marian Czytanka w swoim ostatnim słowie przyznał się do już przecież do winy. Dlatego też, zgodnie z wyrokiem oskarżyciela posiłkowego ( którego odczytywanie odbyło się już w trakcie jedzenia przez  niego kolacji ), Marian Czytanka został skazany na dożywotnie czytanie na głos cyklicznego rozkładu jazdy w środkach komunikacji miejskiej.
   Wyrok ten tak bardzo przypadł do gustu pasażerom miejskich autobusów i tramwajów, że już po odbyciu kary przez Mariana ( który zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach - prawdopodobnie przez zaniemówienie, gdy pewnego razu w autobusie linii nr 64 dostrzegł cudnej urody pasażerkę ) - dla upamiętnienia jego osoby postanowiono wprowadzić taki zwyczaj na stałe. Od tego czasu każdy mniej lub bardziej rozgarnięty pasażer może dowiedzieć się z autobusowego głośnika, czy na pewno będzie musiał wysiąść na tym, czy może następnym przystanku.




krośnickie czasy

BARBRA STREISAND - AVINU MALKEINU

widok



   Mamy ich przed sobą i za sobą wiele. Za jednymi tęsknimy, inne pojawiają się same, niespodziewanie. Jedne koją, wzbudzają zachwyt, inne pragniemy wymazać z pamięci jak najszybciej. Obraz, który wypełnia kadr wyznaczony granicami naszego widzenia, "widzianej pamięci", malarz potrafi utrwalić bądź przedstawić tak, jak go przeżył. Ale widoki się zmieniają, nawet jeśli są te same. Pora roku wyzwala tak różne odczucia, że nieraz jesteśmy bezradni wobec pojawiających się skojarzeń. Siła kadru sprawia, że tęsknimy za tym, co on ujawnia, a widzimy w nim więcej niż obiektywnie w sobie zawiera. Ale czytamy go poprzez swoje doświadczenia, swój czas i wrażliwość. To przenikanie dwóch światów; zobaczonego i przeżytego; odbitego i przetrawionego, wyzwala pokłady podświadomości, które na co dzień tkwią na dnie naszej natury. Wzrok, jak migawka aparatu, utrwala te obrazy, które wrażliwość zezwala dostrzec. Pamięć obrazu, jego klimat, skojarzenia, zostają w nas bardzo długo. Przykryte innymi kadrami, kliszami, drzemią gdzieś głęboko ukryte. 
   Upływający czas przywołuje coraz silniej te klisze, które zapisane zostały w pamięci przed wieloma laty. Dzieciństwo odzywa się bardzo wyraźnie - potrafimy odtwarzać szczegóły, detale z okresu, kiedy mniej rozumieliśmy, a więcej przeżywali. Ta klamra, spinająca dzieciństwo i starość poprzez konfrontację, wiele mówi o rytmie i cyklu, w którym mieści się nasze bytowanie na tym padole. Tęsknota za pejzażem beztroski, choć nieraz obciążonym także negatywnymi doświadczeniami, wypełnia życie u jego schyłku.
   Melanż czasów, tego co było i co jest obecne, rodzi optykę urody i dramatu przemijania i ocalania. Codziennie nasze spojrzenia biegną po twarzach, niebie, ziemi i po tym wszystkim, w stronę czego się zwrócimy. Zostają jednak widoki najsilniejsze, czasem absurdalne, pozornie nielogiczne, ale potrzebne naszej naturze. Bo poza dźwiękiem i zapachem najgłębiej zostają w nas obrazy. Często nie wymagają nazwania, tytułu czy podpisu. One są, wyryte.
   Ich wymiar emocjonalny, pozapojęciowy, daje większy kredyt zaufania niż literacki, anegdotyczny zapis. Obrazy otwierają te warstwy naszej podświadomości, wobec których jesteśmy bezradni w komentarzu i opisie. Musi wystarczyć nam tylko widok. Jakikolwiek komentarz prowadzi do unicestwienia lub profanacji. Chyba że ogląd zamieniamy w poezję ... 
   Obrazy noszą w sobie ważne dramaturgiczne elementy : ruch i światło. Za ich sprawą klisze pamięci mocniej się utrwalają. Tak intensywność barw, jak ich monochromatyczność, pozostawiają ślad na blejtramie czasu. Blejtramie, który ostatecznie wypełni się tylko czernią ... 
    I boję się zapomnienia ...
    I boję się otępienia ...


sierpień 2012




  

czwartek, 16 sierpnia 2012

"nicniewidzenie"






   Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i mostach, których jest pełno w tym mieście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem, muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem przez cały dzień. I po ulicach między mostami. Prawie na każdym moście przystawałem. Opierałem się o poręcz, ale później już jej chyba nie widziałem, bo ja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj, na każdym moście prawie : patrzyłem na wodę uporczywie przez jakiś czas, którą z początku widziałem, ale później jakby rozmazywała się, przemieniała się w powietrza czy mgłę, jeśli jest taka przezroczysta. Prawie na każdym moście przystawałem, zapalałem papierosa i pochylałem się nad poręczą utkwiwszy spojrzenie w wodę, którą z początku widziałem, ale później już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie, zapominanie się oczami, zapadanie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Prawie na każdym moście zapadałem się w leje. Między jednym mostem a drugim szedłem wtuliwszy głowę w gniazdo ramion i kołnierza, a ręce w gniazdo kieszeni.
 
Sted, kiedyś tam






piątek, 18 maja 2012

Wędrujace jądra





   Filip Lewandowski rozpaczliwie rozglądał się po pomieszczeniu. Lekarz siedział za biurkiem i spokojnie wypełniał recepty. Zależało mu, żeby zdążyć ze wszystkim, bo Hanka tego dnia miała smażyć naleśniki. Lewandowski szukał czegokolwiek, aby móc zawiesić na tym oko i nie czuć się głupio. Ale nie znalazł nic, prócz plakatu przedstawiającego poskręcane jelita. Jeśli wierzyć napisom na plakacie, skręcenie jelit mogło powodować gazy.
 - z czym pan do mnie przychodzi ? - zapytał lekarz, nie odrywając się od swoich czynności.
- Panie doktorze. Jest pan ostatnia deska ratunku. Bylem już u wielu doktorów, ale nikt nie byl w stanie mi pomóc - płaczliwym głosem zaczął Lewandowski - Nie mogę się ustabilizować! Jak Boga kocham, chcę. Chcę tego bardzo. Bo i dzieci, i dom, i tego. Ale nie mogę.
- Rozumiem - pokiwał smutno lekarz - A czym to się objawia ?
Lewandowski usadowił się wygodniej na krześle. Założył ręce na brzuchu i zastanowił chwilę, aby jak najlepiej wyłuszczyć sprawę.
- Już myślę, że kobieta się nada. Ładna, to i kocham, ciepła jak kluseczka. Uprasuje jak trzeba, ciałko zgrabne, mięciutkie. Nic tylko kochać. ale nie daj Bóg tylko o ślubie pomyślę, to już się u niej więcej nie zjawię.
- Rozumiem - powtórzył lekarz i wyglądał naprawdę na takiego, co rozumiał - kiedy morfologia była robiona ? Zresztą i tak dam skierowanie. Top na świeżo trzeba. Zęby ma pan zdrowe ?
- Zęby ogólnie tak, chociaż dwójka mi się wyszczerbiła za dzieciaka.
Lekarz nie zapytał już o nic. zabrał się za swoją ulubioną czynność i zaczął wypełniać papiery. Na stole pojawił się biały plik ze skierowaniami. Lewandowski miał się stawić u laryngologa, endokrynologa, ortodonty oraz ortopedy. Oprócz tego uzyskał skierowanie na usg brzucha oraz tomografię komputerową mózgu. Obok białego pliku zjawił się pliczek różowych recept. Pacjentowi przepisano tussicom, chlorchinaldin, telfast oraz melisę. Lekarz wręczył papiery Lewandowskiemu, poklepał po plecach i z przepraszającym uśmiechem wydusił : 
- A teraz szanowny panie, pan wybaczy, ale naleśniki.
Pacjent zapakował lekarskie pliczki do teczki z aktami, albowiem do przychodni wybrał się zaraz po pracy. pierwsze kroki po wyjściu z gabinetu skierował do rejestracji, gdzie zrealizował swoje pliczki. w korytarzu doczekał się dalszego ciągu historii z poskręcanymi jelitami. okazało się, że częste wzdęcia mogą wywołać raka, zaś najlepszy na nie, w szczególności na skręcone jelito, jest gazaret.
   Następny tydzień Filip spędził na wizytach u lekarzy specjalistów. pozwolił prześwietlić swój mózg, zgodził się także na napromieniowanie klatki piersiowej. Mniej chętnie poddał się lewatywie i przepychaniu korków w uszach. Po kilkudniowym maratonie lekarskim, mężczyzna stawił się ponownie w przychodni. Uzbrojony w zdjęcia rentgenowskie i wydruki z wynikami badań, czuł się dużo pewniej niż za pierwszym razem. Właściwie zaczął nawet myśleć o lekarzu z pewną pogardą. Mimo to usiadł na krześle i spokojnie czekał, aż doktor przestanie pisać. 
- Pomidorowa dziś dobra. ja lubię. Hania miała na targ po pomidory iść - rozmyślał głośno lekarz. Myśl głośno go pobudziła, aż zamachnął się tak, że napisał "m" w słowie migrena bardziej zamaszyście niż zazwyczaj. - No co tam, co tam pan ma ?
   Lewandowski chrząknął i wręczył doktorowi swoje dokumenty. Lekarz obejrzał wszystkie dokładnie, cmokając kilka razy. Cmok skutecznie pozbawił pacjenta animuszu, ponieważ taka reakcja lekarza nie wróży nigdy nic dobrego.
- Już wszystko jasne, drogi panie. Wszystko jasne. Aparat na zęby może pan zdjąć. To nie to. Zapobiegawczo, znaczy profilaktycznie można założyć, ale w tej sytuacji sprzęt na zębach jest niepotrzebny.
- Co mi jest doktorze ? - Lewandowski wyciągnął szyję ku uzdrowicielowi - zniosę najgorsza prawdę, ale muszę ją znać. Niech mnie już pan nie nęka, nie trzyma w niepewności. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem jest, żebym ja wiedział.
- Drogi panie, znalazłem przyczynę pańskiej niemożności ustabilizowania przez pana. Ma pan wędrujące jądra. I one tak wędrują po całym ciele, sieją zamęt. Jak wiadomo - kontynuował lekarz - jądra połączone są bezpośrednio z mózgiem. Że przypomnę nie tak znów dawne odkrycia Joella i Swansona. nobel za to. Połączone siecią drobnych pajęczynek, które wiodą przez całe ciało. Z dołu do góry czyli nitek nerwowych. A pana jadra wędrują. Włóczykije - uśmiechnął się szeroko doktor - przesyłają do mózgu informacje, że pacjent, czyli pan, też musi wędrować. Absolutnie nie stać w jednym miejscu, nie stać w jednej kobiecie !
   Lewandowski słuchał z niedowierzaniem lekarza. jego twarz była blada, pozbawiona krwistości. Złapał haust powietrza i zapytał z trwogą :
- Czy to można jakoś leczyć ?
- Tak - odpowiedział lekarz, a w gabinecie zapachniało pomidorową.

sobota, 31 marca 2012

Nie myśl

Nie myśl, że świat jest karczmą - stworzony,
Ażeby przepychać się w nim do szynkwasu
Pięściami, pazurami i zachlać się, żreć, kiedy
Inni patrzą szklanymi oczami
Z daleka, i mdlejąc, i połykając ślinę
Wciągają żołądek miotany przez skurcze! -
O, nie myśl, że świat jest karczmą!

Nie myśl, że świat jest giełdą - stworzony,
By silny do woli mógł kupczyć słabymi,
Kupować młodych dziewcząt niewinność,
Mleko z piersi kobiet, szpik z kości
Mężczyzn i dzieciom odbierać ich uśmiech,
Rzadkiego gościa na zżółkłych twarzyczkach -
O, nie myśl, że świat jest giełdą!

Nie myśl, że świat jest dżunglą - stworzony
Dla wilków i lisów, łgarstwa i żeru;
Niebo - zasłoną przed widokiem Boga;
Mgła - by nikt tu nie patrzał na ręce;
Wiatr - by zagłuszyć dzikie okrzyki;
Ziemia, ażeby krew ofiar wessała -
O, nie myśl, że świat jest dżunglą!

Świat nie jest karczmą, giełdą ni dżunglą,
Wszystko się liczy i kładzie na wagę!
Ni łza, ni kropla krwi nie przemija,
Na próżno nie gasną ni oko, ni iskry!
Łzy rosną w rzeki, a rzeki w morza,
Z mórz wzbiera potop, z iskry jest piorun -
O, nie myśl, że umarło już prawo!

       Jicchok Lejbusz Perec

sobota, 18 lutego 2012

Gdzie się podziała klapa do pianina




   Śledczy Józef, powiedzmy sobie szczerze, nie był gwiazdą krośnickiego komisariatu. Starszy od swoich kolegów, niższy i - niestety - znacznie mniej bystry, otrzymywał zadania nie tak atrakcyjne i medialne jak reszta załogi. I tak na jednej z odpraw komisarz Andrzej ogłosił :
 - Mamy kilka nowych spraw. Musimy między innymi wyjaśnić, kto zabił Kennedy'ego. Artur, zajmiesz się tym.
 - Tak jest ! - zasalutował Artur i wyjechał do Dallas.
 - Wraca także sprawa śmierci Sikorskiego. Filip ? - Filipa już nie było  w sali, za to na stole pojawiła się zmięta karteczka z napisem : "Jestem na Gibraltarze. Mam trop." Tak, to byli naprawdę nieźli policjanci.
 - Józef ...
 - Tak, szefie ? - zapytał Józef, czując podskórnie, ze zbliża się śledztwo życia.
 - W dworku pod Krośnicami zginęła klapa od pianina. Zajmij się tym.
   Józef, bez takiej werwy i dynamiki jak jego koledzy, udał się na miejsce zbrodni. No, "zbrodni" to spore nadużycie semantyczne, chodziło wszak o wygięty kawałek drewna. W pałacyku zastał czterdziestoletnia wdowę, dość mocno rozczarowaną widokiem śledczego. W jej tanich erotycznych fantazjach policjant rozwiązujący zagadkę klapy wyglądał dokładnie tak, jak aspirant Artur lub sierżant Filip, ci jednak - jak wiemy - byli daleko.
   Mimo swojego rozczarowania wdowa Jadwiga opowiedziała o znikniętej klapie.
 - To jest stare, zabytkowe pianino. Po co komuś taka klapa ? Ale powiem panu więcej - ściszyła głos. - Ktoś mi także w nocy otwiera książki i kładzie je na stole. Właściwie każdego ranka dom wygląda odrobinę inaczej niż poprzedniego wieczora.
 - Proszę pani. Muszę w takim razie zostać tutaj na noc - powiedział śledczy Józef. A wdowa Jadwiga, która wcześniej marzyła, by usłyszeć takie zdanie, poczuła namacalnie, jak dalece fantazje erotyczne są bardziej pociągające od erotycznej rzeczywistości.
   Śledczy Józef usłyszał szmer. Była trzecia w nocy. Ukryty pod stołem, zobaczył postać w białej koszuli, czarnych spodniach i rozwianym owłosieniu. Ów człowiek usiadł przy pianinie i zaczął grać. Ale jak ! Arcydzielnie ! Owszem, pokasływanie zakłócało nieco odbiór, ale Józef i tak był zachwycony. Po kilku sonatach otrząsnął się jednak i przystąpił do czynności służbowych.
 - Ręce do góry ! Ręce od pianina ! Przestać grać ! Przestać grać ! - zjawa patrzyła na niego lekceważąco i dalej płynęła w swoim transie.
 - Będę strzelał ! - ostrzegł Józef z przejęciem. A że był człowiekiem słownym, strzelił. Pianista grał nieporuszony. Po chwili urwał, uśmiechnął się i stwierdził :
 - Chłopie. Gruźlica - to było coś. Taka kulka to phi ...
 - O Boże ! Pan ... duch Chopina ? To pan nawiedza ten dom, kradnie klapę, otwiera książki ?
 - Ja - stwierdził Chopin z prostotą, właściwą ostatnim minutom przeznaczonym autorowi na pisanie.
 - Ale dlaczego ?
 - Bo książki mają być czytane. Na pianinie ma się grać. Na obrazy ma się patrzeć. To nie są meble. To jest sztuka, do kurwej maci - zaklął i rozpłynął się w powietrzu.
   Śledczy Józef zgłosił komisarzowi, że zagadka jest nierozwiązywalna. Jego kumple wrócili z wojaży i wszystko było tak jak dawniej. Ale od tamtego czasu Józef znacznie więcej czyta. I kupił sobie skrzypce.

Protest




   Nikt dokładnie nie wie, co naprawdę się zdarzyło. Dochodzenie sądowe na podstawie zeznań i nielicznych dowodów rzeczowych ( radziecki zegarek z wepchniętym pod szkiełko liściem oraz kartka z napisanym tysiąc razy słowem "hau" ) uznało Józefa L. niepoczytalnym.
   Dowiedziono także, że w momencie zgonu w pobliżu nie mogło być żadnego człowieka. Ochraniarze są zgodni, że na terenie obiektu znajdował się jedynie Józef L., wykonujący tam pracę dozorcy. Znaleziono go z własną miotłą wbitą w lewe oko. Prawa półkula mózgowa, jako nieuszkodzona, pozwoliła mu jeszcze napisać na wielkim, klonowym liściu "PROTESTUJĘ". Po czym skonał.
   Zeznania jego rodziny potwierdzają tezę o samobójstwie. Dawniej uważano go za nieszkodliwego romantyka. Wybrał pracę dozorcy, gdyż twierdził, że liście powinny wrócić na drzewa jesienią. W następnej kolejności ludzie. Kochał przyrodę. Starał się zbliżyć do niej człowieka i na odwrót. Chciał obcować z drzewami, liśćmi oraz dwoma psami i kotem strzegącymi obiektu. Podejrzenia co do jego kondycji psychicznej pojawiły się w czasie, gdy - jak twierdził - zaczął uczyć psy mówić po polsku. Ponieważ jednak nie stwarzał zagrożenia, wykonywał swoją pracę bez zarzutu, a nawet nadgorliwie, nikt nie interweniował. Pogrzeb miał piękny.
   Dni płynęły szybko. Nowy dozorca był nie gorszy od starego. Kończył jednak pracę wcześniej, nie uważał za potrzebne zostawać dłużej, aby zacieśniać więź z przyrodą. Któregoś dnia na opustoszałej posesji rozległ się rozdzierający, piskliwy wrzask. Po nim zapadła cisza. W mdłym świetle lampy wiszącej z jednego z dachów pojawiły się dwa psy. Obwąchiwały się przez chwilę, aż z pełnym uznaniem położyły się obok siebie, po czym jeden odezwał się po polsku :
  - Kot twierdzi, że zamierza dopilnować, aby liście wróciły na drzewa. Dziś powiesił kilkanaście.
  - To zdejmiemy. Jest nas dwóch.
  - Twierdzi, że będzie protestował.
  - A to kij mu w oko.

piątek, 17 lutego 2012

czerwień

Domowe przedszkole

   - Pamiętaj Bartusiu - powiedziała do mnie mama - Życie jest ciężkie i od początku przyzwyczajaj się do tego, że nie ma w nim wiele radości. Nie ufaj nikomu i nie rób rzeczy, które innym mogą się nie spodobać.
   Stałem przed wejściem do przedszkola i zastanawiałem się nad losem mojego wozu strażackiego, o to co z nim się stanie podczas mojej nieobecności. Głos mojej matki odbił się od kwadratowej obręczy nad wejściem, przez chwilę jeszcze wisiał tuż nad moją głową i w końcu przestał istnieć. Nie przetrwało żadne ze słów, ponieważ wzruszyłem ramionami i nie przyjąłem ich do swojej duszy. Włożyłem ręce do kieszeni i szybko wbiegłem po schodach. Na ostatnim stopniu potknąłem się, upadłem i złamałem nogę. Słowa matki były już wysoko nad wieżowcami, kiedy nagle zawróciły i korzystając z tej samej ścieżki, którą zrobił ból, wpełzły do mojego serca. Ze złamaną nogą dowlokłem się do sali, usiadłem w kącie i siedziałem tak dziewięć tysięcy osiemset dwadzieścia jeden dni. W końcu spostrzegłem, że noga się zrosła a świat z moim bezruchem, wcale nie był lepszy, ani gorszy, tylko moje własne życie było samotne i do dupy. Wyplułem słowa, zszedłem po schodach i rozlałem się w codzienności, aby nadrobić stracony czas i odszukać wóz strażacki.


                                                                           

Calanda

Kurczak ...




   W mojej kuchni mieszka kurczak, a właściwie jego noga. Wieczorami rozmawiamy o miłości i poezji, rano jadamy płatki na śniadanie, a popołudnia zazwyczaj spędzamy na czytaniu.
   W poniedziałki słuchamy jazzu. Noga lubi trąbki, ja wolę fortepian.
   We wtorki oglądamy teleturniej, "nasz teleturniej". Ulubiony. Kurczak zna wszystkie odpowiedzi, ja nigdy nie mogę nic odgadnąć.
   Środy to dni wyjściowe. Wychodzimy z kuchni, noga w nogę spacerujemy do restauracji. Sadzam go przy stole, jemy niewiele, ale popijamy butelkę białego wina.
   Kurczak w czwartki lubi zostać trochę dłużej niż zwykle w swoim pojemniku. W lodówce czuje się dobrze i może bez problemu w niej spać. Zaglądam tam dopiero popołudniu i delikatnie szepcząc budzę go - wstajemy ... kurczaczku ... nóżko ... hop hop ... pobudka - on podnosi się powoli i pozwala wynosić się na światło dzienne.
   Piątki to zawsze trudny dzień dla nogi kurczaka. Wiadomo, piątek, dzień postny, kurczak to kurczak. Cicho ...
   Sobota ! Sobota to piękny dzień. Spędzamy go aktywnie, na łyżwach lub nartach. Kurczak trochę wstydzi się jeździć na łyżwach, bo jest tylko jedną nogą. Boi się, nie o siebie, ale o mnie i o to, że będę pośmiewiskiem, kiedy ktoś zobaczy, że mam kalekiego partnera. Jakże bym mógł tak dobrego stworzenia nie kochać ? Uczę go samoakceptacji aż do wieczora, wtedy siadamy wspólnie w lodówce i oglądamy film.
   W niedzielę budzimy się razem, nastawiamy muzykę klasyczną i wygłupiamy się aż do południa. Później przygotowujemy uroczysty obiad. Kurczak spędza czas w swoim pojemniku, niecierpliwie czekając na posiłek. Kiedy już obiorę ziemniaki i nagrzeje w piecu, idę po niego, obsypuję przyprawami i wrzucam na ruszt. Zjadam go ze smakiem, chociaż później trawię długo, bo tygodniowy kurczak nie należy do najświeższych. Po obiedzie mam czas tylko dla siebie i delektuję się nim jak tylko potrafię. Czytam książki, trochę piszę ...
   W niedzielę w nocy zakradam się do kuchni, a tam - nie zapalając światła po cichu wyciągam z zamrażalnika kolejnego kurczaka. A właściwie jego nogę.
   I tak konsumuję kolejną miłość.


                                                                             
niedzielne gotowanie - styczeń '2012

niedziela, 15 stycznia 2012

"Kuszenie św. Antoniego" - Joachim Patinir