sobota, 7 grudnia 2013

Droga nr 850

   Przy jednej z ulic w Bielawie stała budka z chińskim żarciem. Albo może z wietnamskim? To nieważne, ponieważ w mieście nikt nie potrafił tego rozróżnić. Prawdopodobnie jedzenie w niej serwowane nie miało wcale nic wspólnego z Azją, oprócz kucharza.
Pak Choi Yun po prostu był. Nikogo nie interesowało to, gdzie mieszkał, albo czy miewał jakiś wolny czas. W papierach stało, że przyjechał z Czech, gdzie robił w hurtowni artykułów rodem z Chin, teraz chciał w Polsce rozkręcić swój własny biznes, którego podstawą miało być konkretne pudełko makaronu lub ryżu z kurczakiem za mniej niż dziesięć złotych, a w niedzielę nawet za mniej niż siedem, tak, że w wielu przypadkach udało mu się wygrać z rosołem, schabowym i ziemniaczkami przy Familiadzie. Znaczy się, Familiada pozostała.
Jakimś cudem Pak zarabiał, o czym świadczyło zielone Suzuki Samurai stojące za „restauracją”. Zawsze lśniące, z błyszczącymi felgami, czym mocno kontrastowało z zabrudzoną budką i samą Bielawą. To, że auto zawsze było czyste, tak, jakby śmieszny, mały Azjata pucował je codziennie, nikomu nie wydało się dziwne. Bo przecież żółci tacy właśnie są, prawda? Cisi, pracowici i uprzejmi, nie to co te cygańskie albo czeczeńskie brudasy.

   O tym dniu da się powiedzieć tyle, że był deszczowy. Pak siedział za ladą i rozwiązywał czeskie krzyżówki, z polskim wciąż nie dawał sobie na tyle rady. Pomimo psiej pogody nie zamykał interesu, bo przecież, jak rozumował, nawet w deszczu ludzie robią się głodni. A miał kilku stałych klientów, którzy brali zestawy na wynos niemal codziennie, jedynym pytaniem było, czy niechęć do robienia sobie obiadu zwycięży z niechęcią do spaceru w nieustającej ulewie.
Jednak to nie stały klient podszedł do niego tak cicho, że Choi pozornie tego nie zauważył, pochłonięty przez czeskie łamigłówki. Ubrany w zielony sweter czarnowłosy Azjata postanowił przywitać się z nim liczebnikiem wypowiedzianym po koreańsku :
- Czterdzieści siedem - jego mimika nie wtórowała niecodzienności sytuacji, był tak samo posępny, jak wtedy kiedy wysiadał z zaparkowanego nieopodal bordowego opla, rysy jego twarzy były niczym wyrzeźbione i zdawały się stałe na tyle, że człowiek z co bogatszą wyobraźnią mógłby zwizualizować go sobie opuszczającego łono matki, z tym samym groźnym i nieszczęśliwym wyrazem.
- Dwanaście, jeden, trzydzieści - odpowiedział Pak, nie odrywając się od swojego zajęcia – Długo kazaliście na siebie czekać.
- Czekałeś tylko tyle ile otrzymałeś czasu. Powiodło się - zapytał czarnowłosy, nonszalancko przyglądając się wywieszonemu nad głową Choia menu.
- Inaczej byście tutaj nie przyjechali. Spotkajmy się o 18, akurat będę zamykał – Yun wpisywał właśnie „horal” jako mieszkańca gór na pięć liter.
Znudzony Koreańczyk w zielonym swetrze podciągnął spodnie i wolnym krokiem wrócił do samochodu, po czym odjechał w nieokreślonym kierunku.

   Po osiemnastej ciągle padało i nie zanosiło się na to, aby miało w niedalekiej przyszłości przestać. Zielone Suzuki minęło ostatnie zabudowania i powoli mierzyło się z nierówną, leśną drogą. Siedzący w środku mężczyźni nie rozmawiali ze sobą, młodszy z nich, pomimo że trasę tę przemierzał już wielokrotnie, całą uwagę poświęcał utrzymaniu samochodu na drodze, a starszy póki co nie miał o czym z młodszym rozmawiać.
Auto zjechało z nierównego traktu i przez niewielką przecinkę dojechało do czegoś, co wyglądało jak wylot szybu wentylacyjnego. Pak wyłączył silnik, i ruszył do bagażnika, wyciągając z niego sporych rozmiarów czarną torbę.
-Klapę można zdjąć gołymi rękami, zaczepy są przygotowane. Ja sprawdzę czy sprzęt jest na pewno sprawny.
Czarnowłosy bez słowa skinął głową, zdjął klapę i spojrzał w głąb szybu. Mógł się tam zmieścić co najwyżej jeden człowiek przeciętnej postury, więc pewnie będą schodzić pojedynczo, a sprzęt spuści się jako pierwszy. Przymocował linę do zaczepów i przeciągnął się. Dawno już nie przyszło mu się wspinać.
Cichy szelest gdzieś w krzakach nieoczekiwanie przykuł jego uwagę. Wbił wzrok w skraj przecinki, a jego prawa dłoń powoli powędrowała ku kaburze. Usłyszał dźwięk po raz drugi, i zobaczył jakiś ruch pomiędzy gałęziami krzewów. Bez zastanowienia strzelił dwa razy w tym kierunku, po czym rzucił się biegiem.
-Zostań tutaj, i nie idź po mnie! - krzyknął w kierunku Paka, pędząc sprawdzić, kim był intruz.
W krzakach znalazł ślady krwi, a ciała nie musiał szukać daleko. Znalazł sarnę trafioną w szyję, powoli dogorywającą pod młodziutkim świerkiem. Chyba zareagował zbyt nerwowo, jednak nie miał takiego rozeznania w terenie jak młody Choi, tak samo jak nie wierzył w to, że pomimo jego wielokrotnych wypraw do tego miejsca nikt go jeszcze nie zauważył. Uważnie rozejrzał się dookoła i wrócił do szybu pozbierać łuski. Sarnę przecież zawsze mogli zabić kłusownicy, ale nie z pistoletu i nie z takiej odległości.

   Pan Jerzy, od dziecka (z drobnymi przerwami) mieszkający w lesie, to znaczy we wsi Kamionki, tylko że trochę obok, zostawił swojego zmęczonego psa na podwórku i wszedł do domu przez kuchnię. Po chwili zastanowienia sięgnął do szuflady w kredensie i sięgnął po coś, co mogłoby robić za rodzinny album ze zdjęciami, gdyby nie to, że Jerzy nikogo z tych fotografii nie znał. Usiadł przy stoliku, włożył na nos okulary i zaczął pośpiesznie przyglądać się zebranym w albumie portretom. Ten którego szukał był dosyć niewyraźny, zrobiony ze sporej odległości i z profilu, jedyne, co na tym zdjęciu nie podlegało żadnym wątpliwościom, to to, że przedstawiało czarnowłosego Azjatę w średnim wieku.
Sięgnął do kieszeni po komórkę, i porównał ten wizerunek ze zdjęciem które zrobił kilkanaście minut wcześniej. Jeżeli nawet przez chwilę się wahał, to nie dał tego po sobie poznać. Nie wchodząc w kontakty wybrał numer i przytknął telefon do ucha:
- Cześć Mariusz, słuchaj, połącz mnie z szefem - milczący ktoś po drugiej stronie słuchawki musiał nacisnąć jakiś przycisk, bowiem Jerzy usłyszał niski dźwięk po którym najwyraźniej nastąpiła zmiana rozmówcy.
- Kto mówi? - zapytał spokojny, męski głos.
- Jerzy Tomala z tej strony. Chyba jest sprawa. - zwracał się do rozmówcy tak, jakby znał go od lat - Nie moglibyście do mnie, do Kamionki, podesłać ze dwóch chłopaków na rozeznanie?
- Jurek, jaka sprawa? Masz czas, żeby opowiedzieć? - głos w słuchawce domagał się dokładniejszych informacji.
- Pamiętasz, jak jakiś czas temu dzwoniłem i mówiłem o tym młodym, żółtym chłopaku? Kazaliście obserwować, bo ani rysopis, ani zdjęcie nic wam nie mówiło. No to kręciłem się przy tym szybie, i dzisiaj cyknąłem fotkę komuś z książki.
- Komu?
- Ho Hwa-so, ponoć szeregowy pracownik ambasady północnokoreańskiej, ale jednak zwracacie na niego szczególną uwagę. Mocno nerwowy koleś i, jak widziałem, bardzo dobry strzelec.
- Rozumiem, że do ciebie nie strzelał? - w głosie rozmówcy zabrzmiała lekka nuta ironii.
- Jakby strzelał, to bym nie żył. Sarnę ustrzelił z więcej jak dwudziestu kroków, dwa strzały z pistoletu w szyję. Praktycznie na ślepo. - Jerzy zaczynał się denerwować przebiegiem rozmowy.
- Po co strzelał do sarny? - pytania stawały się coraz bardziej dociekliwe.
- Co ja, wyrocznia? Poczuła Burego, to się spłoszyła, a on nawet nie spojrzał co się dzieje, tylko strzelił.
- Dobrze, że się temu przyglądałeś, Jurek. Jeszcze dzisiaj chłopacy się u ciebie pojawią, myślę, że więcej niż dwóch. Masz jeszcze w skrytce tę strzelbę, którą dawno sprzedałeś?
- Wiesz, że nie mogę powiedzieć.
- No to nie mów, i uznaj że masz z powrotem pozwolenie na broń. - rozmówca zdawał się popadać w lekko filmową konwencję.
- Weź mi nie trzaskaj takich farmazonów, dobrze? Wiesz doskonale, że jak dojdzie co do czego, to zdołam strzelić ile? Raz, dwa? Żółtki na pewno są w tym ode mnie lepsze, a u mnie to ręka już nie ta co kiedyś - to akurat nie do końca było prawdą - raz na jakiś czas Jerzy zabierał swoją dubeltówkę na spacer, i nie tylko strzelał do zaimprowizowanych celów ale też w te cele konsekwentnie i stale trafiał.
- To, do jasnej cholery, masz strzelić raz, a dobrze. -  głos w słuchawce nie lubił, kiedy ktokolwiek podważał jego autorytet, teraz jednak wysilił się żeby jego irytacja zabrzmiała chociaż trochę żartobliwie. - Zaraz podeślę tam do ciebie kogoś z Legnicy, albo Wrocławia, a ty w tym czasie obserwuj, ale z jakiejś rozsądniejszej odległości, dobrze? Głupio by było jakby cie zabili na emeryturze.
- Wiesz doskonale, że musiałem zrobić klientowi zdjęcie. Pamięć od dawna już nie ta, a co to by była za afera jakbyś mi operacyjnych podesłał do jakiś złomiarzy albo archeologów? Ładnie byś mnie udupił, nawet na tej emeryturze. Ale się postaram, przynajmniej żebyś nie gadał potem „a nie mówiłem?”.
Głos w słuchawce już nie odpowiedział. Jerzemu pozostało czekać z lornetką gdzieś w krzakach.

   Pak szedł pewnie w ciemności, tak, że Ho mógłby przysiąc, iż latarki używa tylko ze względu na niego. Szli ciemnym tunelem (tunelami? - starszy z mężczyzn zupełnie stracił orientację pod ziemią) już całą wieczność, od zejścia nie zamieniwszy ani słowa. Nagle Yun zatrzymał się, dając Ho znak, żeby wchodził za nim.
Młodszy naparł na zupełnie losową wystającą z betonowej ściany wajchę, identyczną z tymi, których kilkanaście minęli po drodze. W tunelu przed nimi zapaliło się światło.
- Udało mi się uruchomić kilka starych agregatów - mruknął słowem wyjaśnienia i ruszył w kierunku drzwi, które ujawniły się w świetle na ścianie po prawej ręce Ho - Jesteśmy już prawie na miejscu - otworzył drzwi, a za drzwiami znajdowało się coś na wzór szpitalnego pokoju. Metalowy, kiedyś biały, stelaż od łóżka, szafka nocna, stojak na kroplówki. Pak wskazał na stelaż:
- Wszystko jest pod nim.
Wszystkim okazała się być klapa, która zdawała się być ukruszonym kawałkiem betonowej podłogi. Pod nią była krótka, 6 stopniowa drabinka prowadząca bezpośrednio w dół. Tym razem Ho wszedł pierwszy, i można chyba powiedzieć, że zaskoczyło go to, co zobaczył. Miał przed sobą chirurgicznie czyste pomieszczenie, pomalowane na biało. Wzdłuż jednej ze ścian stały otwarte, puste już drewniane skrzynie. Na ścianie bocznej znajdowały się na wpół rozwarte, otwierane hydraulicznie drzwi.
- Co tam jest? - Hwa-so wskazał na sąsiednie pomieszczenie.
- Teraz już nic. To, czego szukaliśmy było w tych skrzyniach, łącznie z dokumentacją. Tamta sala jest dużo większa i trochę...
- Co trochę?
- Trochę nieporządna. Zniszczona i poorana po ścianach.
- Ktoś przed nami znalazł to miejsce? Ktoś do kogoś strzelał?
- Strzelał, też. To znaczy, głównie to ściany poorało coś innego. Sami zobaczcie. - zapraszającym gestem wskazał na drzwi.
Tym czymś innym, jak rozumował Ho, musiały być łomy, albo jakieś stalowe pręty, bowiem na ścianach pustej sali było widać głębokie zadrapania. I to nie pojedyncze. Jedynym elementem wyposażenia zdawał się być stalowy lewar wystający z podłogi na samym środku pomieszczenia.
- Do czego on służy? - Ho czuł się coraz bardziej upokorzony tym, że o wszystko musiał się pytać tego młodego.
Pak nie odpowiedział, tylko pociągnął, po czym sufit zaczął niespodziewanie uciekać do góry. To znaczy, tak mogło się wydawać, jednak to podłoga zjeżdżała z cichym szczękiem. Kiedy opuścili się już na około 2 metrów, szczęk ustał. Oczom Ho ukazał się otwór w skale, nie zalany betonem jak wszystko co widział wcześniej, a po prostu wyciosany. Jego wymiary w sam raz pasowały do przejazdu przeciętnego pick-upa. Młodszy bez wahania ruszył do środka.

   Tomala siedział w kuchni, wolno sącząc herbatę. Nie za bardzo nadawał się do schodzenia wąskimi szybami, a według tych, którzy przyjechali, nie nadawał się również do obstawiania tyłów. Nie chciał się nawet z debilami kłócić. Bo przecież tylko idiota zakładałby, że...
Przerwał mu niezbyt odległy odgłos wybuchu.
` … tylko idiota zakładałby, że koreańce nie skombinowali sobie drugiej drogi ucieczki. A teraz ktoś wpadł w zastawioną przez nich pułapkę, albo w Suzuki był pełen bak i bomba o zapalniku czasowym.
Gwizdnął na psa i pogłaskał po głowie. Wciąż wyglądał, jakby się nad czymś mocno zastanawiał. W końcu sięgnął po leżącą na stole strzelbę i bez pośpiechu wyszedł z domu.

   Ho zerknął na zegarek, do zaplanowanego wybuchu pozostały jeszcze około półtorej godziny, nie było szans, żeby ktokolwiek zdążył kogoś ściągnąć tu kogoś szybciej. Sięgnął do kurtki, wyciągnął dwie złożone kartki a4, jedna z nich lśniła białością, druga była od niej o wiele starsza. Gdyby występowały w reklamie proszku do prania, z całą pewnością ta druga byłaby koszulką wypraną w tanim proszku do prania bez magicznych granulek. Siedząc w kabinie małej, anonimowej półciężarówki musiał podjąć decyzję zanim Pak skończy sprawdzać, czy z ładunkiem jest wszystko w porządku.
Otworzyły się drzwi od strony kierowcy :
- Teraz jedziemy na hurtownię, i pakujemy do oporu papierem toaletowym i proszkiem do prania. Granicę z Ukrainą uda nam się ominąć, to jest zapewnione na centrali, a na rosyjskiej z takim ładunkiem nikt nie zwróci na nas uwagi, psy nie mają prawa nic wywęszyć, powinno nam się udać.  - wtedy Yun zauważył kartki w rękach Ho, i cofnął nogę ze stopnia kabiny - Co to jest ?
- Myślę, że wiesz doskonale - odparł starszy z Koreańczyków bez słowa wyciągając pistolet - Ale tak dla przypomnienia, to żółte, to nasz dowód na twoją zdradę stanu, na zbytnią asymilację w zgniłe społeczeństwo zachodu.
- Mój akt ślubu - nawet bez spojrzenia na dokument Pak doskonale wiedział z czym ma do czynienia - A druga kartka to rozkaz, prawda ?
-Tak, ponieważ zrobiłeś to bez żadnego kontaktu z centralą, nie było ci to potrzebne do budowania jakiejkolwiek przykrywki. - Ho odblokował pistolet - Zdradziłeś Najwyższego Wodza w imię uczuć ? Naraziłeś swoją misję, naraziłeś cały swój naród.
Pak patrzył mu w oczy wzrokiem, który przeszywał Ho na wylot. Krew odpłynęła z jego twarzy, a dolna warga zaczęła drżeć.
- Jednak nie muszę wykonywać tego rozkazu, ponieważ spisałeś się doskonale. - położył pistolet na podszybiu i podarł białą kartkę - Z dniem jutrzejszym, jeżeli uda nam się przejechać przez granicę Unii Europejskiej, otrzymasz z moich rąk natychmiastowy awans a twoja żona wraz z dziećmi zostanie przetransportowana na terytorium Korei.
Pak znów był w stanie oddychać.

   Tomala wysiadł z pociągu na peronie wrocławskiego dworca kolejowego, trzymając w dłoni coś, co w korzystnym oświetleniu mogłoby wyglądać na pokrowiec na wędkę. Bardzo krótką wędkę, szczerze powiedziawszy.
Czekał na niego smutny pan w garniturze, ze słuchawką w uchu – Jerzy nie musiał się z nim kontaktować werbalnie, wystarczył jego zapraszający gest. Więc poszedł za nim.
Przed dworcem, oprócz cyganów i bezdomnych na pachnących świeżością ławkach czekała na niego niepozorna, zielona toyota corolla na warszawskich blachach. Wsiadł, i wcale nie zdziwiło go kogo zobaczył w środku.
- Cześć Marek - powiedział bez uśmiechu Tomala.
- Cześć Jurek - tak samo niewesoło zdawało się być jego rozmówcy - Co ty żeś, kurwa, wywęszył ?
- Zdaje się, że konkretne gówno, co? - emeryt był wciąż całkowicie opanowany - Coś wybuchło tym twoim cholernym młodym wilkom i nagle zgadzasz się widzieć ze mną osobiście. Poważna sprawa czyli. Wschód obstawiony?
- Wiesz doskonale, że nie ma czego obstawiać. Będą chcieli przejechać, to sobie przejadą, tak jak zawsze.
- Nosz kurwa, jasne że wiem! - opasana kamizelką z napisem Bomber pierś Jerzego Tomali wydęła się niebezpiecznie - Co się porobiło z wami, zidiocieliście wszyscy już zupełnie tam w centrali?
- Nie masz co się denerwować, przecież zawsze tak było - nagły wybuch Tomali wstrząsnął jego byłym zwierzchnikiem, jednak nie dawał tego po sobie poznać - Doskonale wiem, że oni muszą do tej granicy dojechać, z tym, że za chuj nie wiemy czym oni jadą, tak?
- Tak. Przecież nie da się zatrzymać każdego busa jadącego z zachodu na wschód.
- Więc pozostaje nam liczyć na szczęście.
- Niestety. Jedziemy na lotnisko?
- Tak jest, lotnisko, a potem Lublin. Powinniśmy być na miejscu przed żółtkami.

   Aspirant Krajecki z komendy policji Tyszowice, uciekł wraz z radarem do środka radiowozu. Uciekł zanim jeszcze spadły pierwsze krople deszczu, który uparł się, że ten tydzień nie był jeszcze deszczowy w stopniu wystarczającym. Jego partner, Grabski, przez otwarte okno kopcił kolejnego w swoim życiu papierosa i w dupie miał to, że mogłoby to komukolwiek przeszkadzać. Jemu nie przeszkadzało.
- Deszczu napada do środka - usłyszał tylko.
- A nadymić mam do środka? - zapytał czysto retorycznie.
Jasne że nie miał. Więc padało na zewnątrz, spadało do wewnątrz. Siedzieli w radiowozie.
- Po co właściwie mamy tu siedzieć? - Grabski strzepnął popiół na zewnątrz – I tak nikogo nie złapiemy w taką pogodę, a nie będziemy przecież jak ta żulerka ze straży wystawiać radaru przez okno.
- Wiesz, po co. My i pół Polski mamy czekać na jakiegoś busa, z dwójką żółtków w kabinie i z czymś chemicznym na pace. - Krajeckiemu tak samo chciało się tutaj siedzieć co jego partnerowi z patrolu, i jedynie strach przed potężną burzą czekającą na nich na komisariacie powstrzymywał go przed odpaleniem silnika i powrotem do miejsca gdzie nikt nie będzie mu palił nad głową.
- Równie dobrze mogą jechać gdziekolwiek, a nie przez taką pipidówę jak... - palący zawiesił głos, bowiem jego oczy nie mogły uwierzyć w to, co właśnie zobaczyły.
Aspirant Krajecki bez słowa ruszył w pościg za Żukiem w kolorze wyblakłego błękitu, w którego kabinie siedziała dwójka o zdecydowanie daleko wschodnich rysach.

   Hwa-so ze zdenerwowaniem zerkał w lusterko furgonetki. Byli już tak blisko celu, że niebawem będzie mógł nawiązać kontakt z ludźmi obstawiającymi przejście przez zieloną granicę, kiedy nagle zaczął za nimi jechać pojedynczy radiowóz. Nie oddalał się, ani nie próbował ich zatrzymać od prawie dziesięciu kilometrów. Miał nadzieję, że to tylko jego paranoja, jednak trudno nie zostać paranoikiem po tylu latach służby wywiadowczej dla Kraju. Kazał młodemu Pakowi sprawdzić jeszcze raz broń.
Choi nie miał zamiaru na to narzekać, pomimo że sprawdzał ją w trakcie podróży kilkanaście razy. Jeżeli broń miała nie wystrzelić, to tylko z woli Wodza. Wzorem swojego przełożonego spojrzał w boczne lusterko. Radiowóz wcale się do nich nie zbliżał, ani się od nich nie oddalał. Było dla niego jasne, że ma ich gdzieś eskortować, z tym że trochę rozmijało się to z celem – głębokie przydrożne rowy całkowicie uniemożliwiały nagły zjazd w pole, a na horyzoncie nie widać było jakiegokolwiek rozjazdu.

   Po kilkunastu minutach jazdy za Żukiem, Grabski postanowił połączyć się z kimś, kto wyjaśni mu sytuację. Dotychczasowy rozkaz nie definiował co mają zrobić z pojazdem oraz jego pasażerami w razie, gdyby nie został on zatrzymany do rutynowej kontroli drogowej, a to przecież się nie stało. Coś mu podpowiadało, że jeżeli to jest ta furgonetka, to wcale nie będzie chciała zjechać na pobocze i się zatrzymać. Podniósł więc do ust gruszkę interkomu :
- Tu Grabski z Krajeckim, kontynuujemy jazdę za celem, prosimy o dalsze instrukcje - starał się pozostawać możliwie niewzruszony.
- Czekajcie na nasz sygnał Grabski, wsparcie jest już w drodze - odpowiedział mu zniekształcony głos - Macie się nie narażać, to nie jest sprawa Policji.
- Więc czyja ?
- Wiecie, ABW, CBŚ, WSI i takie tam - w słowach z głośnika z łatwością można było wyczuć niezmierzone pokłady ironii - Nie starajcie się zabłysnąć, żółtki najprawdopodobniej są uzbrojeni i będą strzelać żeby zabić.
- Przecież WSI już nie ma? - Grabski zignorował perspektywę nadchodzącej śmierci i postanowił dopieprzyć się do szczegółu, ot, szczególna reakcja na sytuacje stresowe.
- Nie ma, jest, nie moja sprawa. Jedźcie za nimi przez następne pięć minut, potem włączcie syrenę i zmuście do zwiększenia prędkości.
- Po co ?
- Przed wami ustawia się blokada z kolczatką. Nie chcemy, żeby byli w stanie manewrować.
- Żukiem w takiej pogodzie i tak się nie da – Grabski postanowił wyrazić swój sceptycyzm.
- Ma się nie dać jeszcze bardziej. Powodzenia, bez odbioru.
Krajecki położył rękę na włącznikach sygnalizacji, jego partner wyjął z kieszeni stoper. Ciekawe, czy rzeczywiście będą do nas strzelać – pomyślał Grabski i w tym samym momencie zaczął żywić potężną nadzieję, że jakimś cudem jadą za niewłaściwym Żukiem po niewłaściwej drodze.

   Yun ściskał coraz mocniej leżący na udach lekki karabin maszynowy. Dawno już nie przyszło mu do nikogo strzelać, miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, a jeżeli już, to że będzie to robił starszy z duetu. Z pojazdu w czasie jazdy nie strzelał nigdy i poważnie martwił się o swoją celność, tym bardziej że stan drogi zdawał się pogarszać z każdym przejechanym kilometrem. Czuł, że dłonie zaczynają mu się pocić, jednak Hwa-So zdawał się nie zwracać uwagi na nic poza drogą przed sobą. Stara furgonetka byłą niezwykle trudna do opanowania, i pomimo że na początku wydała się Pakowi idealnym, nie rzucającym się w oczy wyborem, teraz zaczynał żałować, że po prostu nie kupił i nie zarejestrował na siebie normalnego dostawczaka. To byłoby naturalnie podejrzane – terenówka była mu potrzebna do dojazdu do podziemi, a nie istniał sposób aby legalnie dorobił się na dwa samochody prowadząc budkę z chińskim żarciem. Jednak, kto by się przejmował takimi szczegółami pędząc żukiem przez wojewódzką drogę ?
Myśląc o tym, cały czas starał się uspokoić, jednak widoczna w bocznym lusterku niebiesko–biała skoda octavia nie miała zamiaru tego dopuścić. Na jej dachu właśnie zaświecił się kogut.

   Tomala na tylnym siedzeniu corolli zaczynał żałować, że naciskał na osobiste uczestnictwo w blokadzie drogowej. Brak popołudniowej drzemki zaczynał mu poważnie doskwierać. Od kiedy samochód stanął na poboczu drogi pośrodku niczego jego oczy uparcie się zamykały, a on skupiał się jedynie na tym, żeby nie zbłaźnić się przed byłym przełożonym. Nie był przecież aż taki stary i zniedołężniały jak o sobie myślał, a przynajmniej miał taką nadzieję. W ramach walki z sennością postanowił opuścić samochód. Gwałtownie otworzył drzwi, na co zareagował jego szef :
- Jurek, po co wychodzisz? Nie przesadzasz z tym osobistym udziałem?
- Wiesz, że nie lubię siedzieć na tyłku - Tomala postanowił grać twardziela - Podaj mi lepiej lornetkę. - Otrzymawszy ją, w prawej ręce wciąż ściskając rozpakowaną już dubeltówkę, niezgrabnie wygramolił się na zewnątrz. Zawiesił sobie lornetkę na szyi, i sięgnął do samochodu po kaszkiet. Jego szef postanowił do niego dołączyć :
- Jak już masz tak stać, to lepiej przejdź na moją stronę, a nie tak stoisz na widoku -  Tomala kiwnięciem głowy przyznał mu rację i dołączył do niego. W końcu skorzystał z lornetki, jednak niczego ciekawego nie zobaczył. Droga była niemal pusta, pomijając jedną zwalniającą przed blokadą osobówkę. Pozostało im czekać.

   - Kurwa, daleko jeszcze do tej pierdolonej blokady?! - Grabskiemu autentycznie puściły nerwy i wydzierał się do interkomu - Jedziemy za żółtkami już chyba z kilometr na sygnale, to jebany cud...
Seria z karabinu Paka przeszyła powietrze, a potem również maskę policyjnej skody. Grabski oddychał ciężko, wpatrując się w w pojedynczą dziurę w przedniej szybie, podążył śladem prawdopodobnej trajektorii lotu pocisku, a ta nie była sprzyjająca na Krajeckiego – zanim jego partner zdążył zorientować się w całej sytuacji, ta stała się sytuacją całkiem nową. Czym innym jest zostać niemal postrzelonym, a czym innym wpadać do rowu przy prędkości dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Grabski zdążył ledwie zamknąć oczy, a grill samochodu już wżerał się rozmokły grunt na dnie wykopu.

   Wychylony z okna Choi z zadowoleniem stwierdził, że sprzyjało mu szczęście, a trafiona octavia po zaryciu w rów obróciła się na dach, co wykluczyło jakąkolwiek możliwość kontynuacji pościgu. Nie zdążył jednak z powrotem usadowić się na siedzeniu pasażera, kiedy Ho zduszonym głosem oznajmił :
- Młody, nie rozsiadaj się. Dasz radę wskoczyć na pakę? - Yun doskonale wiedział że tylko z pozoru było to pytanie. Sprawdził tkwiący przy pasie nóż, po czym otworzył drzwi i pozbył się ich kopniakiem.
- Będziesz musiał trochę zwolnić - powiedział w stronę Ho, a starszy z duetu pokiwał zgodnie głową. Pak założył ręce na dach kabiny i podciągnął się z trudem, ledwie trzymając się samochodu. Przywarł całym ciałem do płaskiej powierzchni, po czym z gracją przesunął się w stronę paki. Przebił długim nożem lekko zetlały brezent i zanurkował w powstałą szczelinę, z pozoru nierozważnie, rękami do przodu.

   - Kurwa, co ten żółtek zrobił? - Tomala obserwował widocznego już żuka przez lornetkę.
- Nie wiem - odpowiedział mu szef - ale zwalniają. Może jednak dadzą się normalnie zatrzymać?  - zastanowił się głośno, jednak doskonale wiedział jak naiwnie to zabrzmiało.
- Jasne...  - głos Tomali nie pozostawiał żadnych złudzeń – Co oni mają na pace?
- Cholera wie.
- Maski gazowe?
- Wypadałoby - przytaknął Tomali szef i sięgnął do interkomu aby wydać rozkaz.

   Żuk zatrzymał się, a Pak doskonale zdawał sobie sprawę, że w dwójkę nie dadzą sobie rady. Miał nadzieję, że chociaż Hwa-So ma jakieś szanse, bo siebie już spisał na straty – siedział wśród papieru toaletowego trzymając w dłoni metalowy pojemnik stanowiący jakby większy nabój do gazowego pistoletu z kawałkiem szkła na czubku. Uderzył nim o kolano i poczekał aż jego zawartość przyzwoicie się rozpyli. Otworzył usta i spróbował wziąć głęboki oddech, co jednak udało mu się wyłącznie połowicznie. Poczuł jakby palił się od środka, a jego żołądkiem wstrząsnęły nagłe torsje – zgięty w pół spróbował wyskoczyć na jezdnię, roztrącając walające się wszędzie po pace opakowania środków czystkości.
Upadł ciężko na prawy bok, jednak udało mu się wstać, lekko tylko zataczając się. Miał wrażenie jakby asfalt pod nim stał się plastyczny, a jego nogi zatapiały się w nim z łatwością. Przed sobą widział tylko rozmazane kształty, z których jeden złapał go za ramię, więc Pak spróbował go odepchnąć i chyba mu się udało – jednak zamiast lekkiego dotyku na prawym ramieniu poczuł promieniujący ból w klatce piersiowej. Ruszył na kolejny kształt stojący bezpośrednio przed nim i uderzył w jego górną część, tak, aby zniknął z jego pola widzenia.
Ból rozerwał jego plecy, Choi jednak nie zatrzymywał się, przeskoczył dwa leżące na sobie zielone prostopadłościany, odepchnął mniejszy z pionowych kształtów i zamachnął się na ten, który wyglądał jak duża, beżowa beczka.

   Jerzy z otwartymi ustami patrzył na to, co działo się zaledwie pięćdziesiąt metrów przed nim. Jednak tego wyrazu zdziwienia nie był w stanie zobaczyć nikt z postronnych obserwatorów, Tomala stał bowiem w masce gazowej, zaciskając ręce na wypakowanej już dubeltówce. Tuż obok niego stał jego równie zamurowany szef. Ze stojącej przed blokadą furgonetki ulatniał się różowy gaz.
Obaj biernie spoglądali jak młodszy z Koreańczyków jednym ruchem ręki odrzucił w pełni wyekwipowanego funkcjonariusza na dwa metry w górę i kilka metrów w bok. Wtedy kilka kul z pistoletu maszynowego wbiło się w jego klatkę piersiową, nie powstrzymując go w najmniejszym stopniu. Sparaliżowany strachem Tomala widział jak odziana w kewlarowy kask głowa kolejnego z agentów ABW rozbryzguje się fontanną krwi.
Koreańczyk został trafiony kolejną serią, tym razem wzdłuż kręgosłupa, jednak i to nie odniosło skutku. Bez skrzywienia nadepnął na rozłożoną w poprzek drogi kolczatkę, jednym susem minął maski dwóch tarasujących drogę samochodów, po czym przeskoczył nad ostatnią rzeczą oddzielającą go od Tomali, a zarazem od otwartej przestrzeni – zieloną toyotę corollę. Jego szefa odtrącił tak, jakby odganiał się od muchy, po czym skupił spojrzenie obu, cielęcych teraz, oczu na Jerzym. Ten wypuścił z płuc powietrze, a opasająca go kamizelka BOMBER zaczęła tracić na objętości. W ułamku sekundy zamknął powieki, delikatnie uniósł lufę dubeltówki i wciąż trzymając broń przy udzie wystrzelił, licząc na to że ołowiany śrut przeryje opętanemu Koreańczykowi czaszkę.
Otworzył oczy – na krok przed nim stał, wciąż stał, młody, żółtoskóry, chyba już nie człowiek bez połowy twarzy. Tomala ostrożnie trącił go kolbą swojego obrzyna – krwawiące zwłoki osunęły się na drogę prawie bezgłośnie, składając się niczym domek z kart. Jego szef wpółleżał głęboko w rowie, rozglądając się dookoła w oszołomieniu. Zza samochodów dobiegł go przeszywający krzyk – to reszta oddziału próbowała spętać przyciśniętego do ziemi przez czterech ludzi drugiego z Koreańczyków. Jerzy ściągnął z twarzy duszącą go maskę gazową i pokiwał z niedowierzaniem głową :
- Nie ma opcji, żebyśmy przetransportowali skurwiela do Warszawy.
- Musimy spróbować - odparł gramolący się z dna rowu szef - Musimy się, kurwa, dowiedzieć, co tutaj się stało. A potem, naturalnie, zapomnieć.
- Naturalnie - bez entuzjazmu w głosie odpowiedział Tomala. Nie to, że nie chciał, tylko nie wydawało mu się, żeby kiedykolwiek zdołał wymazać z pamięci to co zobaczył na drodze wojewódzkiej numer 850.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Odkrycie nieba









   „…życie to niekończące się czytanie” (w domyśle: każdy człowiek jest Księgą nad Księgami), „Myślenie nigdy nie jest akcją, parciem do przodu, przed siebie, jak sądzą ludzie, którzy nie wiedzą, co to jest myślenie; nie ma w tym nic z przedzierania się wędrowca przez liany dżungli, to raczej zanurzanie się w odprężającej ciepłej kąpieli”, „Szczęście to nie jest wolność od jarzma, lecz uwolnienie się od jarzma. Jarzmo jest konieczne do szczęścia” (w kontekście: może powodem, dla którego codziennie myślał o tym, żeby pójść z kobietą do łóżka, każdego dnia z inną, było pragnienie osiągnięcia tego jednego celu: żeby chociaż przez krótką chwilę nie chcieć? Jakżeż zatem szczęśliwy będzie z niego staruszek; oraz: człowiek nie jest na świecie dla przyjemności; istnieje obowiązek bzykania – Maks, jarzmo jako ciężar, brzemię, niewola), „Wujku Onno, a kim chcesz zostać w przyszłości? Kiedy już ucichł śmiech, wszyscy patrzyli na niego wyczekująco, a on odpowiedział: pytanie jest zbyt dobre, żeby je popsuć jakąś odpowiedzią”, „Bóg nie gra w kości” (za Einsteinem),”…kiedy się gra, to nie chodzi o wyrażenie emocji, tylko o ich wywołanie: a to może się udać tylko przy profesjonalnym wykonaniu, czyli z dystansem, zupełnie tak, jak wykonuje swoją pracę chirurg – niezależnie od tego, jak teatralne grymasy mają na twarzach dyrygenci czy soliści, kiedy wiedzą, że są obserwowani, w domu czy na próbach nigdy nie robią takich min, podobnie jak muzycy orkiestrowi, ponieważ miny są zarezerwowane dla słuchaczy”,”…w nowoczesnych naukach przyrodniczych to, co postrzegane, rozpatrywać można wyłącznie w powiązaniu z przedmiotem postrzegającym, ponieważ podmiot postrzegający zmienia to, co postrzegane, poprzez fakt postrzegania”, ”To, że mężczyznom zawsze chodzi tylko o jedno, leżało w ich naturze, w pozytywnej, zwróconej na zewnątrz budowie ciała: penis był jak palec rękawiczki, podczas gdy wagina była jakby palcem rękawiczki wciągniętym do środka, i fakt, że zdarzają się kobiety opętane seksem, stanowił dla niej zagadkę. Różnica była taka sama jak między pójściem w gości a przyjęciem gości: wstąpić można od biedy do każdego, ale przecież nie każdego wpuszcza się do siebie!” (rozważania Ady przed rozstaniem z dziewictwem),”Miał czarne bokobrody, sięgające aż podbródka: w studenckich czasach Maksa mówiło się na nie >ciziochwyty<, bo panienki mogły się ich przytrzymać w czasie swawolenia” (opis cygana),”Istnieję tylko ja – przeczytał. – Jeśli coś nie istnieje, to nie może umrzeć. To brzmi trochę jak z Wittgensteina – powiedział Onno. – O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” (zapiski na pudełku po papierosach Wolfganga Deliusa).

   „Czy to nie jest tak, zastanawiał się Maks, że ostatecznie niż już nie ma znaczenia? Że wszystko jest możliwe i wszystko można robić, zważywszy fakt, iż pewnego dnia nieodwołalnie zostanie to usunięte na dalszy plan? Nawet w niebie wieczna błogość jest możliwa tylko dzięki łasce zbrodniczego zaniku pamięci. Czyż takich szczęśliwców nie należałoby pokarać za to piekłem? Wszystko zmarnowane na wieki wieków – nie tylko tutaj, ale w tysiącach wcześniejszych i późniejszych okazji, o których nikt już nie myśli. Niebo nie było możliwe, mogło istnieć co najwyżej piekło” (Oświęcim), „ Jasna sala o ceglanych ścianach była tak piękna i naga jak strumień zimnej wody z kranu – funkcjonalna architektura współczesnej śmierci. A może jednak prawdziwą architekturą smutku i żałoby nadal pozostaje mroczny kościół, wypełniony dymem kadzideł, z kolumnami i malowidłami w ciemnych niszach, gdzie płoną świece, z majaczącymi obrazami, ukrzyżowanymi bogami i świętymi sprzętami? Czyż nie było to bardziej użyteczne pod względem emocjonalnym?” (pogrzeb Oswalda Bronsa)

wtorek, 9 lipca 2013

Lumen fidei ...

   " Ja przyszedłem na świat jako światłość, aby nikt, kto we mnie wierzy, nie pozostawał w ciemności" ( J 12, 46 ). " Albowiem Bóg, Ten, który rozkazał ciemnościom, by zajaśniały światłem, zabłysnął w naszych sercach". ( 2 Kor 4, 6 ).

   Kto wierzy, widzi, widzi dzięki światłu oświecającemu  cały przebieg drogi.

   Przestrzeń dla wiary otwiera się tam, gdzie rozum nie mógł oświecić, gdzie człowiek nie mógł mieć pewności.

   Światło wiary ma bowiem szczególny charakter, ponieważ jest zdolne oświetlić całe życie człowieka.

   Sol invictus - to tylko światełko przygodnie.

niedziela, 28 kwietnia 2013

"Cudowny połów ryb".

 





   Apostołom nie było wcale łatwo uwierzyć w to, że Chrystus zmartwychwstał. także wtedy, gdy stanął na brzegu jeziora Genezaret, nie poznali go. Myśleli, że jest zwykłym przechodniem, życzliwie zainteresowanym ich pracą. Scenę ich spotkania ze Zbawicielem dokładnie opisuje Ewangelia według św. Jana. "Jezus rzekł do nich: >>Dzieci, czy macie co na posiłek?<<. Odpowiedzieli mu: >>Nie<<. On rzekł do nich: >>Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie<<. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus umiłował: >>To jest Pan!<<.Szymon Piotr, usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę - był bowiem prawie nagi - i rzucił się w morze" ( J 21, 5-7 ).
   Na obrazie widzimy dwie sceny, dlatego artysta namalował nie jedną a dwie łodzie. Z prawej strony apostołowie właśnie za poradą nieznajomego zarzucają sieci. Za chwilę napełnią się one rybami. Artyście wyraźnie zależało, żeby nasz uwaga skupiła się jednak na drugiej łodzi, widocznej z lewej strony. Dlatego namalował ją na nieco bliższym planie, a pełne ekspresji zachowanie jednego z uczniów natychmiast zwraca uwagę widza. Jako pierwszy z lewej siedzi w tej łodzi sam Chrystus. Święty Piotr pada przed nim na kolana, składając ręce do modlitwy. Właśnie uzyskał pewność, że Zbawiciel im się objawił i patrzy na Niego z miłością i wdzięcznością. Uczeń, który wbiegł na łódź za nim, to święty Jan. On pierwszy się zorientował, kim jest nieznany przechodzień, choć tu jeszcze jakby nie do końca jest pewien, czy się nie myli. Rozkłada ręce, jakby chciał zapytać: "Panie, czy to rzeczywiście Ty?"