Przy
jednej z ulic w Bielawie stała budka z chińskim żarciem. Albo może z
wietnamskim? To nieważne, ponieważ w mieście nikt nie potrafił tego
rozróżnić. Prawdopodobnie jedzenie w niej serwowane nie miało wcale nic
wspólnego z Azją, oprócz kucharza.
Pak Choi Yun po prostu był. Nikogo nie interesowało to, gdzie mieszkał,
albo czy miewał jakiś wolny czas. W papierach stało, że przyjechał z
Czech, gdzie robił w hurtowni artykułów rodem z Chin, teraz chciał w
Polsce rozkręcić swój własny biznes, którego podstawą miało być
konkretne pudełko makaronu lub ryżu z kurczakiem za mniej niż dziesięć
złotych, a w niedzielę nawet za mniej niż siedem, tak, że w wielu
przypadkach udało mu się wygrać z rosołem, schabowym i ziemniaczkami
przy Familiadzie. Znaczy się, Familiada pozostała.
Jakimś cudem Pak zarabiał, o czym świadczyło zielone Suzuki Samurai
stojące za restauracją. Zawsze lśniące, z błyszczącymi felgami, czym
mocno kontrastowało z zabrudzoną budką i samą Bielawą. To, że auto
zawsze było czyste, tak, jakby śmieszny, mały Azjata pucował je
codziennie, nikomu nie wydało się dziwne. Bo przecież żółci tacy właśnie
są, prawda? Cisi, pracowici i uprzejmi, nie to co te cygańskie albo
czeczeńskie brudasy.
O tym dniu da się powiedzieć tyle, że był deszczowy. Pak siedział za
ladą i rozwiązywał czeskie krzyżówki, z polskim wciąż nie dawał sobie na
tyle rady. Pomimo psiej pogody nie zamykał interesu, bo przecież, jak
rozumował, nawet w deszczu ludzie robią się głodni. A miał kilku stałych
klientów, którzy brali zestawy na wynos niemal codziennie, jedynym
pytaniem było, czy niechęć do robienia sobie obiadu zwycięży z niechęcią
do spaceru w nieustającej ulewie.
Jednak to nie stały klient podszedł do niego tak cicho, że Choi
pozornie tego nie zauważył, pochłonięty przez czeskie łamigłówki. Ubrany
w zielony sweter czarnowłosy Azjata postanowił przywitać się z nim
liczebnikiem wypowiedzianym po koreańsku :
- Czterdzieści siedem - jego mimika nie wtórowała niecodzienności
sytuacji, był tak samo posępny, jak wtedy kiedy wysiadał z zaparkowanego
nieopodal bordowego opla, rysy jego twarzy były niczym wyrzeźbione i
zdawały się stałe na tyle, że człowiek z co bogatszą wyobraźnią mógłby
zwizualizować go sobie opuszczającego łono matki, z tym samym groźnym i
nieszczęśliwym wyrazem.
- Dwanaście, jeden, trzydzieści - odpowiedział Pak, nie odrywając się od swojego zajęcia Długo kazaliście na siebie czekać.
- Czekałeś tylko tyle ile otrzymałeś czasu. Powiodło się - zapytał
czarnowłosy, nonszalancko przyglądając się wywieszonemu nad głową Choia
menu.
- Inaczej byście tutaj nie przyjechali. Spotkajmy się o 18, akurat będę
zamykał Yun wpisywał właśnie horal jako mieszkańca gór na pięć
liter.
Znudzony Koreańczyk w zielonym swetrze podciągnął spodnie i wolnym
krokiem wrócił do samochodu, po czym odjechał w nieokreślonym kierunku.
Po osiemnastej ciągle padało i nie zanosiło się na to, aby miało w
niedalekiej przyszłości przestać. Zielone Suzuki minęło ostatnie
zabudowania i powoli mierzyło się z nierówną, leśną drogą. Siedzący w
środku mężczyźni nie rozmawiali ze sobą, młodszy z nich, pomimo że trasę
tę przemierzał już wielokrotnie, całą uwagę poświęcał utrzymaniu
samochodu na drodze, a starszy póki co nie miał o czym z młodszym
rozmawiać.
Auto zjechało z nierównego traktu i przez niewielką przecinkę dojechało
do czegoś, co wyglądało jak wylot szybu wentylacyjnego. Pak wyłączył
silnik, i ruszył do bagażnika, wyciągając z niego sporych rozmiarów
czarną torbę.
-Klapę można zdjąć gołymi rękami, zaczepy są przygotowane. Ja sprawdzę czy sprzęt jest na pewno sprawny.
Czarnowłosy bez słowa skinął głową, zdjął klapę i spojrzał w głąb szybu.
Mógł się tam zmieścić co najwyżej jeden człowiek przeciętnej postury,
więc pewnie będą schodzić pojedynczo, a sprzęt spuści się jako pierwszy.
Przymocował linę do zaczepów i przeciągnął się. Dawno już nie przyszło
mu się wspinać.
Cichy szelest gdzieś w krzakach nieoczekiwanie przykuł jego uwagę.
Wbił wzrok w skraj przecinki, a jego prawa dłoń powoli powędrowała ku
kaburze. Usłyszał dźwięk po raz drugi, i zobaczył jakiś ruch pomiędzy
gałęziami krzewów. Bez zastanowienia strzelił dwa razy w tym kierunku,
po czym rzucił się biegiem.
-Zostań tutaj, i nie idź po mnie! - krzyknął w kierunku Paka, pędząc sprawdzić, kim był intruz.
W krzakach znalazł ślady krwi, a ciała nie musiał szukać daleko.
Znalazł sarnę trafioną w szyję, powoli dogorywającą pod młodziutkim
świerkiem. Chyba zareagował zbyt nerwowo, jednak nie miał takiego
rozeznania w terenie jak młody Choi, tak samo jak nie wierzył w to, że
pomimo jego wielokrotnych wypraw do tego miejsca nikt go jeszcze nie
zauważył. Uważnie rozejrzał się dookoła i wrócił do szybu pozbierać
łuski. Sarnę przecież zawsze mogli zabić kłusownicy, ale nie z pistoletu
i nie z takiej odległości.
Pan Jerzy, od dziecka (z drobnymi przerwami) mieszkający w lesie, to
znaczy we wsi Kamionki, tylko że trochę obok, zostawił swojego
zmęczonego psa na podwórku i wszedł do domu przez kuchnię. Po chwili
zastanowienia sięgnął do szuflady w kredensie i sięgnął po coś, co
mogłoby robić za rodzinny album ze zdjęciami, gdyby nie to, że Jerzy
nikogo z tych fotografii nie znał. Usiadł przy stoliku, włożył na nos
okulary i zaczął pośpiesznie przyglądać się zebranym w albumie
portretom. Ten którego szukał był dosyć niewyraźny, zrobiony ze sporej
odległości i z profilu, jedyne, co na tym zdjęciu nie podlegało żadnym
wątpliwościom, to to, że przedstawiało czarnowłosego Azjatę w średnim
wieku.
Sięgnął do kieszeni po komórkę, i porównał ten wizerunek ze zdjęciem
które zrobił kilkanaście minut wcześniej. Jeżeli nawet przez chwilę się
wahał, to nie dał tego po sobie poznać. Nie wchodząc w kontakty wybrał
numer i przytknął telefon do ucha:
- Cześć Mariusz, słuchaj, połącz mnie z szefem - milczący ktoś po
drugiej stronie słuchawki musiał nacisnąć jakiś przycisk, bowiem Jerzy
usłyszał niski dźwięk po którym najwyraźniej nastąpiła zmiana rozmówcy.
- Kto mówi? - zapytał spokojny, męski głos.
- Jerzy Tomala z tej strony. Chyba jest sprawa. - zwracał się do
rozmówcy tak, jakby znał go od lat - Nie moglibyście do mnie, do
Kamionki, podesłać ze dwóch chłopaków na rozeznanie?
- Jurek, jaka sprawa? Masz czas, żeby opowiedzieć? - głos w słuchawce domagał się dokładniejszych informacji.
- Pamiętasz, jak jakiś czas temu dzwoniłem i mówiłem o tym młodym,
żółtym chłopaku? Kazaliście obserwować, bo ani rysopis, ani zdjęcie nic
wam nie mówiło. No to kręciłem się przy tym szybie, i dzisiaj cyknąłem
fotkę komuś z książki.
- Komu?
- Ho Hwa-so, ponoć szeregowy pracownik ambasady północnokoreańskiej, ale
jednak zwracacie na niego szczególną uwagę. Mocno nerwowy koleś i, jak
widziałem, bardzo dobry strzelec.
- Rozumiem, że do ciebie nie strzelał? - w głosie rozmówcy zabrzmiała lekka nuta ironii.
- Jakby strzelał, to bym nie żył. Sarnę ustrzelił z więcej jak
dwudziestu kroków, dwa strzały z pistoletu w szyję. Praktycznie na
ślepo. - Jerzy zaczynał się denerwować przebiegiem rozmowy.
- Po co strzelał do sarny? - pytania stawały się coraz bardziej dociekliwe.
- Co ja, wyrocznia? Poczuła Burego, to się spłoszyła, a on nawet nie spojrzał co się dzieje, tylko strzelił.
- Dobrze, że się temu przyglądałeś, Jurek. Jeszcze dzisiaj chłopacy się u
ciebie pojawią, myślę, że więcej niż dwóch. Masz jeszcze w skrytce tę
strzelbę, którą dawno sprzedałeś?
- Wiesz, że nie mogę powiedzieć.
- No to nie mów, i uznaj że masz z powrotem pozwolenie na broń. - rozmówca zdawał się popadać w lekko filmową konwencję.
- Weź mi nie trzaskaj takich farmazonów, dobrze? Wiesz doskonale, że jak
dojdzie co do czego, to zdołam strzelić ile? Raz, dwa? Żółtki na pewno
są w tym ode mnie lepsze, a u mnie to ręka już nie ta co kiedyś - to
akurat nie do końca było prawdą - raz na jakiś czas Jerzy zabierał swoją
dubeltówkę na spacer, i nie tylko strzelał do zaimprowizowanych celów
ale też w te cele konsekwentnie i stale trafiał.
- To, do jasnej cholery, masz strzelić raz, a dobrze. - głos w
słuchawce nie lubił, kiedy ktokolwiek podważał jego autorytet, teraz
jednak wysilił się żeby jego irytacja zabrzmiała chociaż trochę
żartobliwie. - Zaraz podeślę tam do ciebie kogoś z Legnicy, albo
Wrocławia, a ty w tym czasie obserwuj, ale z jakiejś rozsądniejszej
odległości, dobrze? Głupio by było jakby cie zabili na emeryturze.
- Wiesz doskonale, że musiałem zrobić klientowi zdjęcie. Pamięć od dawna
już nie ta, a co to by była za afera jakbyś mi operacyjnych podesłał do
jakiś złomiarzy albo archeologów? Ładnie byś mnie udupił, nawet na tej
emeryturze. Ale się postaram, przynajmniej żebyś nie gadał potem a nie
mówiłem?.
Głos w słuchawce już nie odpowiedział. Jerzemu pozostało czekać z lornetką gdzieś w krzakach.
Pak szedł pewnie w ciemności, tak, że Ho mógłby przysiąc, iż latarki
używa tylko ze względu na niego. Szli ciemnym tunelem (tunelami? -
starszy z mężczyzn zupełnie stracił orientację pod ziemią) już całą
wieczność, od zejścia nie zamieniwszy ani słowa. Nagle Yun zatrzymał
się, dając Ho znak, żeby wchodził za nim.
Młodszy naparł na zupełnie losową wystającą z betonowej ściany wajchę,
identyczną z tymi, których kilkanaście minęli po drodze. W tunelu przed
nimi zapaliło się światło.
- Udało mi się uruchomić kilka starych agregatów - mruknął słowem
wyjaśnienia i ruszył w kierunku drzwi, które ujawniły się w świetle na
ścianie po prawej ręce Ho - Jesteśmy już prawie na miejscu - otworzył
drzwi, a za drzwiami znajdowało się coś na wzór szpitalnego pokoju.
Metalowy, kiedyś biały, stelaż od łóżka, szafka nocna, stojak na
kroplówki. Pak wskazał na stelaż:
- Wszystko jest pod nim.
Wszystkim okazała się być klapa, która zdawała się być ukruszonym
kawałkiem betonowej podłogi. Pod nią była krótka, 6 stopniowa drabinka
prowadząca bezpośrednio w dół. Tym razem Ho wszedł pierwszy, i można
chyba powiedzieć, że zaskoczyło go to, co zobaczył. Miał przed sobą
chirurgicznie czyste pomieszczenie, pomalowane na biało. Wzdłuż jednej
ze ścian stały otwarte, puste już drewniane skrzynie. Na ścianie bocznej
znajdowały się na wpół rozwarte, otwierane hydraulicznie drzwi.
- Co tam jest? - Hwa-so wskazał na sąsiednie pomieszczenie.
- Teraz już nic. To, czego szukaliśmy było w tych skrzyniach, łącznie z dokumentacją. Tamta sala jest dużo większa i trochę...
- Co trochę?
- Trochę nieporządna. Zniszczona i poorana po ścianach.
- Ktoś przed nami znalazł to miejsce? Ktoś do kogoś strzelał?
- Strzelał, też. To znaczy, głównie to ściany poorało coś innego. Sami zobaczcie. - zapraszającym gestem wskazał na drzwi.
Tym czymś innym, jak rozumował Ho, musiały być łomy, albo jakieś
stalowe pręty, bowiem na ścianach pustej sali było widać głębokie
zadrapania. I to nie pojedyncze. Jedynym elementem wyposażenia zdawał
się być stalowy lewar wystający z podłogi na samym środku pomieszczenia.
- Do czego on służy? - Ho czuł się coraz bardziej upokorzony tym, że o wszystko musiał się pytać tego młodego.
Pak nie odpowiedział, tylko pociągnął, po czym sufit zaczął
niespodziewanie uciekać do góry. To znaczy, tak mogło się wydawać,
jednak to podłoga zjeżdżała z cichym szczękiem. Kiedy opuścili się już
na około 2 metrów, szczęk ustał. Oczom Ho ukazał się otwór w skale, nie
zalany betonem jak wszystko co widział wcześniej, a po prostu wyciosany.
Jego wymiary w sam raz pasowały do przejazdu przeciętnego pick-upa.
Młodszy bez wahania ruszył do środka.
Tomala siedział w kuchni, wolno sącząc herbatę. Nie za bardzo nadawał
się do schodzenia wąskimi szybami, a według tych, którzy przyjechali,
nie nadawał się również do obstawiania tyłów. Nie chciał się nawet z
debilami kłócić. Bo przecież tylko idiota zakładałby, że...
Przerwał mu niezbyt odległy odgłos wybuchu.
`
tylko idiota zakładałby, że koreańce nie
skombinowali sobie drugiej drogi ucieczki. A teraz ktoś wpadł w
zastawioną przez nich pułapkę, albo w Suzuki był pełen bak i bomba o
zapalniku czasowym.
Gwizdnął na psa i pogłaskał po głowie. Wciąż wyglądał, jakby się nad
czymś mocno zastanawiał. W końcu sięgnął po leżącą na stole strzelbę i
bez pośpiechu wyszedł z domu.
Ho zerknął na zegarek, do zaplanowanego wybuchu pozostały jeszcze około
półtorej godziny, nie było szans, żeby ktokolwiek zdążył kogoś ściągnąć
tu kogoś szybciej. Sięgnął do kurtki, wyciągnął dwie złożone kartki a4,
jedna z nich lśniła białością, druga była od niej o wiele starsza.
Gdyby występowały w reklamie proszku do prania, z całą pewnością ta
druga byłaby koszulką wypraną w tanim proszku do prania bez magicznych
granulek. Siedząc w kabinie małej, anonimowej półciężarówki musiał
podjąć decyzję zanim Pak skończy sprawdzać, czy z ładunkiem jest
wszystko w porządku.
Otworzyły się drzwi od strony kierowcy :
- Teraz jedziemy na hurtownię, i pakujemy do oporu papierem toaletowym i
proszkiem do prania. Granicę z Ukrainą uda nam się ominąć, to jest
zapewnione na centrali, a na rosyjskiej z takim ładunkiem nikt nie
zwróci na nas uwagi, psy nie mają prawa nic wywęszyć, powinno nam się
udać. - wtedy Yun zauważył kartki w rękach Ho, i cofnął nogę ze stopnia
kabiny - Co to jest ?
- Myślę, że wiesz doskonale - odparł starszy z Koreańczyków bez słowa
wyciągając pistolet - Ale tak dla przypomnienia, to żółte, to nasz dowód
na twoją zdradę stanu, na zbytnią asymilację w zgniłe społeczeństwo
zachodu.
- Mój akt ślubu - nawet bez spojrzenia na dokument Pak doskonale
wiedział z czym ma do czynienia - A druga kartka to rozkaz, prawda ?
-Tak, ponieważ zrobiłeś to bez żadnego kontaktu z centralą, nie było ci
to potrzebne do budowania jakiejkolwiek przykrywki. - Ho odblokował
pistolet - Zdradziłeś Najwyższego Wodza w imię uczuć ? Naraziłeś swoją
misję, naraziłeś cały swój naród.
Pak patrzył mu w oczy wzrokiem, który przeszywał Ho na wylot. Krew odpłynęła z jego twarzy, a dolna warga zaczęła drżeć.
- Jednak nie muszę wykonywać tego rozkazu, ponieważ spisałeś się
doskonale. - położył pistolet na podszybiu i podarł białą kartkę - Z
dniem jutrzejszym, jeżeli uda nam się przejechać przez granicę Unii
Europejskiej, otrzymasz z moich rąk natychmiastowy awans a twoja żona
wraz z dziećmi zostanie przetransportowana na terytorium Korei.
Pak znów był w stanie oddychać.
Tomala wysiadł z pociągu na peronie wrocławskiego dworca kolejowego,
trzymając w dłoni coś, co w korzystnym oświetleniu mogłoby wyglądać na
pokrowiec na wędkę. Bardzo krótką wędkę, szczerze powiedziawszy.
Czekał na niego smutny pan w garniturze, ze słuchawką w uchu Jerzy
nie musiał się z nim kontaktować werbalnie, wystarczył jego zapraszający
gest. Więc poszedł za nim.
Przed dworcem, oprócz cyganów i bezdomnych na pachnących świeżością
ławkach czekała na niego niepozorna, zielona toyota corolla na
warszawskich blachach. Wsiadł, i wcale nie zdziwiło go kogo zobaczył w
środku.
- Cześć Marek - powiedział bez uśmiechu Tomala.
- Cześć Jurek - tak samo niewesoło zdawało się być jego rozmówcy - Co ty żeś, kurwa, wywęszył ?
- Zdaje się, że konkretne gówno, co? - emeryt był wciąż całkowicie
opanowany - Coś wybuchło tym twoim cholernym młodym wilkom i nagle
zgadzasz się widzieć ze mną osobiście. Poważna sprawa czyli. Wschód
obstawiony?
- Wiesz doskonale, że nie ma czego obstawiać. Będą chcieli przejechać, to sobie przejadą, tak jak zawsze.
- Nosz kurwa, jasne że wiem! - opasana kamizelką z napisem Bomber pierś
Jerzego Tomali wydęła się niebezpiecznie - Co się porobiło z wami,
zidiocieliście wszyscy już zupełnie tam w centrali?
- Nie masz co się denerwować, przecież zawsze tak było - nagły wybuch
Tomali wstrząsnął jego byłym zwierzchnikiem, jednak nie dawał tego po
sobie poznać - Doskonale wiem, że oni muszą do tej granicy dojechać, z
tym, że za chuj nie wiemy czym oni jadą, tak?
- Tak. Przecież nie da się zatrzymać każdego busa jadącego z zachodu na wschód.
- Więc pozostaje nam liczyć na szczęście.
- Niestety. Jedziemy na lotnisko?
- Tak jest, lotnisko, a potem Lublin. Powinniśmy być na miejscu przed żółtkami.
Aspirant Krajecki z komendy policji Tyszowice, uciekł wraz z radarem do
środka radiowozu. Uciekł zanim jeszcze spadły pierwsze krople deszczu,
który uparł się, że ten tydzień nie był jeszcze deszczowy w stopniu
wystarczającym. Jego partner, Grabski, przez otwarte okno kopcił
kolejnego w swoim życiu papierosa i w dupie miał to, że mogłoby to
komukolwiek przeszkadzać. Jemu nie przeszkadzało.
- Deszczu napada do środka - usłyszał tylko.
- A nadymić mam do środka? - zapytał czysto retorycznie.
Jasne że nie miał. Więc padało na zewnątrz, spadało do wewnątrz. Siedzieli w radiowozie.
- Po co właściwie mamy tu siedzieć? - Grabski strzepnął popiół na
zewnątrz I tak nikogo nie złapiemy w taką pogodę, a nie będziemy
przecież jak ta żulerka ze straży wystawiać radaru przez okno.
- Wiesz, po co. My i pół Polski mamy czekać na jakiegoś busa, z dwójką
żółtków w kabinie i z czymś chemicznym na pace. - Krajeckiemu tak samo
chciało się tutaj siedzieć co jego partnerowi z patrolu, i jedynie
strach przed potężną burzą czekającą na nich na komisariacie
powstrzymywał go przed odpaleniem silnika i powrotem do miejsca gdzie
nikt nie będzie mu palił nad głową.
- Równie dobrze mogą jechać gdziekolwiek, a nie przez taką pipidówę
jak... - palący zawiesił głos, bowiem jego oczy nie mogły uwierzyć w to,
co właśnie zobaczyły.
Aspirant Krajecki bez słowa ruszył w pościg za Żukiem w kolorze
wyblakłego błękitu, w którego kabinie siedziała dwójka o zdecydowanie
daleko wschodnich rysach.
Hwa-so ze zdenerwowaniem zerkał w lusterko furgonetki. Byli już tak
blisko celu, że niebawem będzie mógł nawiązać kontakt z ludźmi
obstawiającymi przejście przez zieloną granicę, kiedy nagle zaczął za
nimi jechać pojedynczy radiowóz. Nie oddalał się, ani nie próbował ich
zatrzymać od prawie dziesięciu kilometrów. Miał nadzieję, że to tylko
jego paranoja, jednak trudno nie zostać paranoikiem po tylu latach
służby wywiadowczej dla Kraju. Kazał młodemu Pakowi sprawdzić jeszcze
raz broń.
Choi nie miał zamiaru na to narzekać, pomimo że sprawdzał ją w trakcie
podróży kilkanaście razy. Jeżeli broń miała nie wystrzelić, to tylko z
woli Wodza. Wzorem swojego przełożonego spojrzał w boczne lusterko.
Radiowóz wcale się do nich nie zbliżał, ani się od nich nie oddalał.
Było dla niego jasne, że ma ich gdzieś eskortować, z tym że trochę
rozmijało się to z celem głębokie przydrożne rowy całkowicie
uniemożliwiały nagły zjazd w pole, a na horyzoncie nie widać było
jakiegokolwiek rozjazdu.
Po kilkunastu minutach jazdy za Żukiem, Grabski postanowił połączyć się
z kimś, kto wyjaśni mu sytuację. Dotychczasowy rozkaz nie definiował co
mają zrobić z pojazdem oraz jego pasażerami w razie, gdyby nie został
on zatrzymany do rutynowej kontroli drogowej, a to przecież się nie
stało. Coś mu podpowiadało, że jeżeli to jest ta furgonetka, to wcale
nie będzie chciała zjechać na pobocze i się zatrzymać. Podniósł więc do
ust gruszkę interkomu :
- Tu Grabski z Krajeckim, kontynuujemy jazdę za celem, prosimy o dalsze
instrukcje - starał się pozostawać możliwie niewzruszony.
- Czekajcie na nasz sygnał Grabski, wsparcie jest już w drodze -
odpowiedział mu zniekształcony głos - Macie się nie narażać, to nie jest
sprawa Policji.
- Więc czyja ?
- Wiecie, ABW, CBŚ, WSI i takie tam - w słowach z głośnika z łatwością
można było wyczuć niezmierzone pokłady ironii - Nie starajcie się
zabłysnąć, żółtki najprawdopodobniej są uzbrojeni i będą strzelać żeby
zabić.
- Przecież WSI już nie ma? - Grabski zignorował perspektywę nadchodzącej
śmierci i postanowił dopieprzyć się do szczegółu, ot, szczególna
reakcja na sytuacje stresowe.
- Nie ma, jest, nie moja sprawa. Jedźcie za nimi przez następne pięć
minut, potem włączcie syrenę i zmuście do zwiększenia prędkości.
- Po co ?
- Przed wami ustawia się blokada z kolczatką. Nie chcemy, żeby byli w stanie manewrować.
- Żukiem w takiej pogodzie i tak się nie da Grabski postanowił wyrazić swój sceptycyzm.
- Ma się nie dać jeszcze bardziej. Powodzenia, bez odbioru.
Krajecki położył rękę na włącznikach sygnalizacji, jego partner wyjął z
kieszeni stoper. Ciekawe, czy rzeczywiście będą do nas
strzelać pomyślał Grabski i w tym samym momencie zaczął żywić potężną
nadzieję, że jakimś cudem jadą za niewłaściwym Żukiem po niewłaściwej
drodze.
Yun ściskał coraz mocniej leżący na udach lekki karabin maszynowy.
Dawno już nie przyszło mu do nikogo strzelać, miał nadzieję, że do tego
nie dojdzie, a jeżeli już, to że będzie to robił starszy z duetu. Z
pojazdu w czasie jazdy nie strzelał nigdy i poważnie martwił się o swoją
celność, tym bardziej że stan drogi zdawał się pogarszać z każdym
przejechanym kilometrem. Czuł, że dłonie zaczynają mu się pocić, jednak
Hwa-So zdawał się nie zwracać uwagi na nic poza drogą przed sobą. Stara
furgonetka byłą niezwykle trudna do opanowania, i pomimo że na początku
wydała się Pakowi idealnym, nie rzucającym się w oczy wyborem, teraz
zaczynał żałować, że po prostu nie kupił i nie zarejestrował na siebie
normalnego dostawczaka. To byłoby naturalnie podejrzane terenówka była
mu potrzebna do dojazdu do podziemi, a nie istniał sposób aby legalnie
dorobił się na dwa samochody prowadząc budkę z chińskim żarciem. Jednak,
kto by się przejmował takimi szczegółami pędząc żukiem przez wojewódzką
drogę ?
Myśląc o tym, cały czas starał się uspokoić, jednak widoczna w bocznym
lusterku niebieskobiała skoda octavia nie miała zamiaru tego dopuścić.
Na jej dachu właśnie zaświecił się kogut.
Tomala na tylnym siedzeniu corolli zaczynał żałować, że naciskał na
osobiste uczestnictwo w blokadzie drogowej. Brak popołudniowej drzemki
zaczynał mu poważnie doskwierać. Od kiedy samochód stanął na poboczu
drogi pośrodku niczego jego oczy uparcie się zamykały, a on skupiał się
jedynie na tym, żeby nie zbłaźnić się przed byłym przełożonym. Nie był
przecież aż taki stary i zniedołężniały jak o sobie myślał, a
przynajmniej miał taką nadzieję. W ramach walki z sennością postanowił
opuścić samochód. Gwałtownie otworzył drzwi, na co zareagował jego szef :
- Jurek, po co wychodzisz? Nie przesadzasz z tym osobistym udziałem?
- Wiesz, że nie lubię siedzieć na tyłku - Tomala postanowił grać
twardziela - Podaj mi lepiej lornetkę. - Otrzymawszy ją, w prawej ręce
wciąż ściskając rozpakowaną już dubeltówkę, niezgrabnie wygramolił się
na zewnątrz. Zawiesił sobie lornetkę na szyi, i sięgnął do samochodu po
kaszkiet. Jego szef postanowił do niego dołączyć :
- Jak już masz tak stać, to lepiej przejdź na moją stronę, a nie tak
stoisz na widoku - Tomala kiwnięciem głowy przyznał mu rację i dołączył
do niego. W końcu skorzystał z lornetki, jednak niczego ciekawego nie
zobaczył. Droga była niemal pusta, pomijając jedną zwalniającą przed
blokadą osobówkę. Pozostało im czekać.
- Kurwa, daleko jeszcze do tej pierdolonej blokady?! - Grabskiemu
autentycznie puściły nerwy i wydzierał się do interkomu - Jedziemy za
żółtkami już chyba z kilometr na sygnale, to jebany cud...
Seria z karabinu Paka przeszyła powietrze, a potem również maskę
policyjnej skody. Grabski oddychał ciężko, wpatrując się w w pojedynczą
dziurę w przedniej szybie, podążył śladem prawdopodobnej trajektorii
lotu pocisku, a ta nie była sprzyjająca na Krajeckiego zanim jego
partner zdążył zorientować się w całej sytuacji, ta stała się sytuacją
całkiem nową. Czym innym jest zostać niemal postrzelonym, a czym innym
wpadać do rowu przy prędkości dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Grabski zdążył ledwie zamknąć oczy, a grill samochodu już wżerał się
rozmokły grunt na dnie wykopu.
Wychylony z okna Choi z zadowoleniem stwierdził, że sprzyjało mu
szczęście, a trafiona octavia po zaryciu w rów obróciła się na dach, co
wykluczyło jakąkolwiek możliwość kontynuacji pościgu. Nie zdążył jednak z
powrotem usadowić się na siedzeniu pasażera, kiedy Ho zduszonym głosem
oznajmił :
- Młody, nie rozsiadaj się. Dasz radę wskoczyć na pakę? - Yun doskonale
wiedział że tylko z pozoru było to pytanie. Sprawdził tkwiący przy
pasie nóż, po czym otworzył drzwi i pozbył się ich kopniakiem.
- Będziesz musiał trochę zwolnić - powiedział w stronę Ho, a starszy z
duetu pokiwał zgodnie głową. Pak założył ręce na dach kabiny i
podciągnął się z trudem, ledwie trzymając się samochodu. Przywarł całym
ciałem do płaskiej powierzchni, po czym z gracją przesunął się w stronę
paki. Przebił długim nożem lekko zetlały brezent i zanurkował w powstałą
szczelinę, z pozoru nierozważnie, rękami do przodu.
- Kurwa, co ten żółtek zrobił? - Tomala obserwował widocznego już żuka przez lornetkę.
- Nie wiem - odpowiedział mu szef - ale zwalniają. Może jednak dadzą się
normalnie zatrzymać? - zastanowił się głośno, jednak doskonale
wiedział jak naiwnie to zabrzmiało.
- Jasne... - głos Tomali nie pozostawiał żadnych złudzeń Co oni mają na pace?
- Cholera wie.
- Maski gazowe?
- Wypadałoby - przytaknął Tomali szef i sięgnął do interkomu aby wydać rozkaz.
Żuk zatrzymał się, a Pak doskonale zdawał sobie sprawę, że w dwójkę nie
dadzą sobie rady. Miał nadzieję, że chociaż Hwa-So ma jakieś szanse, bo
siebie już spisał na straty siedział wśród papieru toaletowego
trzymając w dłoni metalowy pojemnik stanowiący jakby większy nabój do
gazowego pistoletu z kawałkiem szkła na czubku. Uderzył nim o kolano i
poczekał aż jego zawartość przyzwoicie się rozpyli. Otworzył usta i
spróbował wziąć głęboki oddech, co jednak udało mu się wyłącznie
połowicznie. Poczuł jakby palił się od środka, a jego żołądkiem
wstrząsnęły nagłe torsje zgięty w pół spróbował wyskoczyć na jezdnię,
roztrącając walające się wszędzie po pace opakowania środków czystkości.
Upadł ciężko na prawy bok, jednak udało mu się wstać, lekko tylko
zataczając się. Miał wrażenie jakby asfalt pod nim stał się plastyczny, a
jego nogi zatapiały się w nim z łatwością. Przed sobą widział tylko
rozmazane kształty, z których jeden złapał go za ramię, więc Pak
spróbował go odepchnąć i chyba mu się udało jednak zamiast lekkiego
dotyku na prawym ramieniu poczuł promieniujący ból w klatce piersiowej.
Ruszył na kolejny kształt stojący bezpośrednio przed nim i uderzył w
jego górną część, tak, aby zniknął z jego pola widzenia.
Ból rozerwał jego plecy, Choi jednak nie zatrzymywał się, przeskoczył
dwa leżące na sobie zielone prostopadłościany, odepchnął mniejszy z
pionowych kształtów i zamachnął się na ten, który wyglądał jak duża,
beżowa beczka.
Jerzy z otwartymi ustami patrzył na to, co działo się zaledwie
pięćdziesiąt metrów przed nim. Jednak tego wyrazu zdziwienia nie był w
stanie zobaczyć nikt z postronnych obserwatorów, Tomala stał bowiem w
masce gazowej, zaciskając ręce na wypakowanej już dubeltówce. Tuż obok
niego stał jego równie zamurowany szef. Ze stojącej przed blokadą
furgonetki ulatniał się różowy gaz.
Obaj biernie spoglądali jak młodszy z Koreańczyków jednym ruchem ręki
odrzucił w pełni wyekwipowanego funkcjonariusza na dwa metry w górę i
kilka metrów w bok. Wtedy kilka kul z pistoletu maszynowego wbiło się w
jego klatkę piersiową, nie powstrzymując go w najmniejszym stopniu.
Sparaliżowany strachem Tomala widział jak odziana w kewlarowy kask głowa
kolejnego z agentów ABW rozbryzguje się fontanną krwi.
Koreańczyk został trafiony kolejną serią, tym razem wzdłuż kręgosłupa,
jednak i to nie odniosło skutku. Bez skrzywienia nadepnął na rozłożoną w
poprzek drogi kolczatkę, jednym susem minął maski dwóch tarasujących
drogę samochodów, po czym przeskoczył nad ostatnią rzeczą oddzielającą
go od Tomali, a zarazem od otwartej przestrzeni zieloną toyotę
corollę. Jego szefa odtrącił tak, jakby odganiał się od muchy, po czym
skupił spojrzenie obu, cielęcych teraz, oczu na Jerzym. Ten wypuścił z
płuc powietrze, a opasająca go kamizelka BOMBER zaczęła tracić na
objętości. W ułamku sekundy zamknął powieki, delikatnie uniósł lufę
dubeltówki i wciąż trzymając broń przy udzie wystrzelił, licząc na to że
ołowiany śrut przeryje opętanemu Koreańczykowi czaszkę.
Otworzył oczy na krok przed nim stał, wciąż stał, młody, żółtoskóry,
chyba już nie człowiek bez połowy twarzy. Tomala ostrożnie trącił go
kolbą swojego obrzyna krwawiące zwłoki osunęły się na drogę prawie
bezgłośnie, składając się niczym domek z kart. Jego szef wpółleżał
głęboko w rowie, rozglądając się dookoła w oszołomieniu. Zza samochodów
dobiegł go przeszywający krzyk to reszta oddziału próbowała spętać
przyciśniętego do ziemi przez czterech ludzi drugiego z Koreańczyków.
Jerzy ściągnął z twarzy duszącą go maskę gazową i pokiwał z
niedowierzaniem głową :
- Nie ma opcji, żebyśmy przetransportowali skurwiela do Warszawy.
- Musimy spróbować - odparł gramolący się z dna rowu szef - Musimy się,
kurwa, dowiedzieć, co tutaj się stało. A potem, naturalnie, zapomnieć.
- Naturalnie - bez entuzjazmu w głosie odpowiedział Tomala. Nie to, że
nie chciał, tylko nie wydawało mu się, żeby kiedykolwiek zdołał wymazać z
pamięci to co zobaczył na drodze wojewódzkiej numer 850.
sobota, 7 grudnia 2013
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Odkrycie nieba
„…życie to niekończące
się czytanie” (w domyśle: każdy człowiek jest Księgą nad Księgami), „Myślenie
nigdy nie jest akcją, parciem do przodu, przed siebie, jak sądzą ludzie, którzy
nie wiedzą, co to jest myślenie; nie ma w tym nic z przedzierania się wędrowca
przez liany dżungli, to raczej zanurzanie się w odprężającej ciepłej kąpieli”,
„Szczęście to nie jest wolność od jarzma, lecz uwolnienie się od jarzma. Jarzmo
jest konieczne do szczęścia” (w kontekście: może powodem, dla którego
codziennie myślał o tym, żeby pójść z kobietą do łóżka, każdego dnia z inną,
było pragnienie osiągnięcia tego jednego celu: żeby chociaż przez krótką chwilę
nie chcieć? Jakżeż zatem szczęśliwy będzie z niego staruszek; oraz: człowiek
nie jest na świecie dla przyjemności; istnieje obowiązek bzykania – Maks,
jarzmo jako ciężar, brzemię, niewola), „Wujku Onno, a kim chcesz zostać w
przyszłości? Kiedy już ucichł śmiech, wszyscy patrzyli na niego wyczekująco, a
on odpowiedział: pytanie jest zbyt dobre, żeby je popsuć jakąś odpowiedzią”,
„Bóg nie gra w kości” (za Einsteinem),”…kiedy się gra, to nie chodzi o
wyrażenie emocji, tylko o ich wywołanie: a to może się udać tylko przy
profesjonalnym wykonaniu, czyli z dystansem, zupełnie tak, jak wykonuje swoją pracę
chirurg – niezależnie od tego, jak teatralne grymasy mają na twarzach dyrygenci
czy soliści, kiedy wiedzą, że są obserwowani, w domu czy na próbach nigdy nie
robią takich min, podobnie jak muzycy orkiestrowi, ponieważ miny są
zarezerwowane dla słuchaczy”,”…w nowoczesnych naukach przyrodniczych to, co
postrzegane, rozpatrywać można wyłącznie w powiązaniu z przedmiotem
postrzegającym, ponieważ podmiot postrzegający zmienia to, co postrzegane,
poprzez fakt postrzegania”, ”To, że mężczyznom zawsze chodzi tylko o jedno,
leżało w ich naturze, w pozytywnej, zwróconej na zewnątrz budowie ciała: penis
był jak palec rękawiczki, podczas gdy wagina była jakby palcem rękawiczki
wciągniętym do środka, i fakt, że zdarzają się kobiety opętane seksem, stanowił
dla niej zagadkę. Różnica była taka sama jak między pójściem w gości a
przyjęciem gości: wstąpić można od biedy do każdego, ale przecież nie każdego
wpuszcza się do siebie!” (rozważania Ady przed rozstaniem z dziewictwem),”Miał
czarne bokobrody, sięgające aż podbródka: w studenckich czasach Maksa mówiło
się na nie >ciziochwyty<, bo panienki mogły się ich przytrzymać w czasie
swawolenia” (opis cygana),”Istnieję tylko ja – przeczytał. – Jeśli coś nie
istnieje, to nie może umrzeć. To brzmi trochę jak z Wittgensteina – powiedział
Onno. – O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” (zapiski na pudełku po
papierosach Wolfganga Deliusa).
„Czy to nie jest tak, zastanawiał się Maks, że ostatecznie niż już nie ma znaczenia? Że wszystko jest możliwe i wszystko można robić, zważywszy fakt, iż pewnego dnia nieodwołalnie zostanie to usunięte na dalszy plan? Nawet w niebie wieczna błogość jest możliwa tylko dzięki łasce zbrodniczego zaniku pamięci. Czyż takich szczęśliwców nie należałoby pokarać za to piekłem? Wszystko zmarnowane na wieki wieków – nie tylko tutaj, ale w tysiącach wcześniejszych i późniejszych okazji, o których nikt już nie myśli. Niebo nie było możliwe, mogło istnieć co najwyżej piekło” (Oświęcim), „ Jasna sala o ceglanych ścianach była tak piękna i naga jak strumień zimnej wody z kranu – funkcjonalna architektura współczesnej śmierci. A może jednak prawdziwą architekturą smutku i żałoby nadal pozostaje mroczny kościół, wypełniony dymem kadzideł, z kolumnami i malowidłami w ciemnych niszach, gdzie płoną świece, z majaczącymi obrazami, ukrzyżowanymi bogami i świętymi sprzętami? Czyż nie było to bardziej użyteczne pod względem emocjonalnym?” (pogrzeb Oswalda Bronsa)
„Czy to nie jest tak, zastanawiał się Maks, że ostatecznie niż już nie ma znaczenia? Że wszystko jest możliwe i wszystko można robić, zważywszy fakt, iż pewnego dnia nieodwołalnie zostanie to usunięte na dalszy plan? Nawet w niebie wieczna błogość jest możliwa tylko dzięki łasce zbrodniczego zaniku pamięci. Czyż takich szczęśliwców nie należałoby pokarać za to piekłem? Wszystko zmarnowane na wieki wieków – nie tylko tutaj, ale w tysiącach wcześniejszych i późniejszych okazji, o których nikt już nie myśli. Niebo nie było możliwe, mogło istnieć co najwyżej piekło” (Oświęcim), „ Jasna sala o ceglanych ścianach była tak piękna i naga jak strumień zimnej wody z kranu – funkcjonalna architektura współczesnej śmierci. A może jednak prawdziwą architekturą smutku i żałoby nadal pozostaje mroczny kościół, wypełniony dymem kadzideł, z kolumnami i malowidłami w ciemnych niszach, gdzie płoną świece, z majaczącymi obrazami, ukrzyżowanymi bogami i świętymi sprzętami? Czyż nie było to bardziej użyteczne pod względem emocjonalnym?” (pogrzeb Oswalda Bronsa)
wtorek, 9 lipca 2013
Lumen fidei ...
" Ja przyszedłem na świat jako światłość, aby nikt, kto we mnie wierzy, nie pozostawał w ciemności" ( J 12, 46 ). " Albowiem Bóg, Ten, który rozkazał ciemnościom, by zajaśniały światłem, zabłysnął w naszych sercach". ( 2 Kor 4, 6 ).
Kto wierzy, widzi, widzi dzięki światłu oświecającemu cały przebieg drogi.
Przestrzeń dla wiary otwiera się tam, gdzie rozum nie mógł oświecić, gdzie człowiek nie mógł mieć pewności.
Światło wiary ma bowiem szczególny charakter, ponieważ jest zdolne oświetlić całe życie człowieka.
Sol invictus - to tylko światełko przygodnie.
Kto wierzy, widzi, widzi dzięki światłu oświecającemu cały przebieg drogi.
Przestrzeń dla wiary otwiera się tam, gdzie rozum nie mógł oświecić, gdzie człowiek nie mógł mieć pewności.
Światło wiary ma bowiem szczególny charakter, ponieważ jest zdolne oświetlić całe życie człowieka.
Sol invictus - to tylko światełko przygodnie.
niedziela, 28 kwietnia 2013
"Cudowny połów ryb".
Apostołom nie było wcale łatwo uwierzyć w to, że Chrystus zmartwychwstał. także wtedy, gdy stanął na brzegu jeziora Genezaret, nie poznali go. Myśleli, że jest zwykłym przechodniem, życzliwie zainteresowanym ich pracą. Scenę ich spotkania ze Zbawicielem dokładnie opisuje Ewangelia według św. Jana. "Jezus rzekł do nich: >>Dzieci, czy macie co na posiłek?<<. Odpowiedzieli mu: >>Nie<<. On rzekł do nich: >>Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie<<. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus umiłował: >>To jest Pan!<<.Szymon Piotr, usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę - był bowiem prawie nagi - i rzucił się w morze" ( J 21, 5-7 ).
Na obrazie widzimy dwie sceny, dlatego artysta namalował nie jedną a dwie łodzie. Z prawej strony apostołowie właśnie za poradą nieznajomego zarzucają sieci. Za chwilę napełnią się one rybami. Artyście wyraźnie zależało, żeby nasz uwaga skupiła się jednak na drugiej łodzi, widocznej z lewej strony. Dlatego namalował ją na nieco bliższym planie, a pełne ekspresji zachowanie jednego z uczniów natychmiast zwraca uwagę widza. Jako pierwszy z lewej siedzi w tej łodzi sam Chrystus. Święty Piotr pada przed nim na kolana, składając ręce do modlitwy. Właśnie uzyskał pewność, że Zbawiciel im się objawił i patrzy na Niego z miłością i wdzięcznością. Uczeń, który wbiegł na łódź za nim, to święty Jan. On pierwszy się zorientował, kim jest nieznany przechodzień, choć tu jeszcze jakby nie do końca jest pewien, czy się nie myli. Rozkłada ręce, jakby chciał zapytać: "Panie, czy to rzeczywiście Ty?"
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)

