Ilu takich ziemia nosi?
Półmężczyzn, pół-, a raczej niby-artystów, półojców, półmężów, wszystko po
połowie, dość, by zwieść, dość, by wiarygodnie obiecać, nie dość, by obietnic
dotrzymać. Więc półmężczyzny, bo na tyle go było, żeby go pokochała, żeby jakoś
wypełnił w niej to miejsce na mężczyznę, które jest w każdej kobiecie: w jej
ciele, w jej sercu, w głowie, w duszy, ale nie na tyle, aby nie pozostało tam
już miejsca na tęsknotę za czymś – właśnie, za czym? Za czymś więcej, kimś
więcej, kimś większym, kimś bardziej, kimś bardziejszym.
Miasto ukradli mu Niemcy, Niemcy ukradli
kawiarnie i restauracje, i bankiety, i dansingi, i wycieczki autem za miasto, i
wszystko, ale przecież tego spokoju wnętrza pozbył się już wcześniej, na długo
przed wojną.
„Dojrzałeś, Konstanty” – powiedziała wtedy
matka. Jajka w kobiecej waginie. Chłopiec w tobie złamał się wpół i zdechł.
Dojrzałeś, aby zostać Polakiem.
Polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako
nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic.
Ludzie powinni raczej umierać, niż się
rodzić, narodziny są niegodne, niskie, tak domagać się istnienia przez
pojawienie się na świecie. Śmierć jest czynnością zarozumiałą, ale dumną,
obracając się ku nieistnieniu, wybieramy to, co godniejsze, bo w istnieniu, w
życiu jest coś immanentnie wstydliwego, istnieć to jak głośno puszczać wiatry
przy kolacji, być jest żałośnie, być jest śmiesznie, być jest niedobrze. Nie
być – to wyrafinowane. Niebyt jest elegancki. Wstydzę się tego, że ciąży na
mnie odpowiedzialność za gafę bycia mną, za nietakt narodzin, za niezgrabność
tego, że ciągle żyję, zamiast się zastrzelić samemu albo dać się zastrzelić
Niemcom i przez śmierć stać się człowiekiem eleganckim.
Człowiek dlatego jest człowiekiem, że
ciekawość wygrywa ze strachem.
Nie wie Kostek, nie wie, że żadnej siły nie znalazł. To ja mu ją dałam, to ja go nią wypełniam. A skąd ja ją biorę, skąd ją mam?
Nie wie Kostek, nie wie, że żadnej siły nie znalazł. To ja mu ją dałam, to ja go nią wypełniam. A skąd ja ją biorę, skąd ją mam?
I milknie, zostawia te słowa zawieszone w
powietrzu, jakby coś miały oznaczać. Nieść jakąś treść, pod której wagą muszę
się ugiąć. Ale nie ugnę się. Nie ma znaków, są tylko przypadki; bo nic nie
oznacza niczego poza sobą samym, desygnat równa się znakowi.
Całe życie rozmieniasz na drobne, Kosteczku,
wiesz o tym. Te twoje obrazki, których nikt nie chce, sam ich nawet nie chcesz,
wysiadywanie po kawiarniach, romanse, to wszystko jak struganie duszy, strugasz
ją, wióry lecą na podłogę, a dusza ci cienieje, Kosteczku, aż w końcu
zestrugasz się cały, nic nie zostanie.
Tak, Kostusiu, kochany, a czy pamiętasz, że
i ja byłam już wtedy z tobą i za tobą, ja twoja szara, cicha przyjaciółka bez
twarzy, Ta, Która Idzie za Tobą, czy pamiętasz Kosteczku? Nie pamiętasz, bo
jestem przyjaciółką tak szarą i tak cichą, że przecież jestem dla ciebie tylko
cieniem, jeśli czujesz moją obecność, to zaraz pod progiem świadomości, nigdy
ponad.
Z ciał kochanków wyrastają wielkie czarne
kolumny, z tej samej materii co pulsująca pod skórą historii ciemna substancja,
i spotykają się ze sobą, przełamują w gotyckich łukach, złączone na dłużej
niźli życia tych kochanków, ich ciała umierają, a kolumny trwają dalej,
przechadzają się między nimi czarni bogowie, lecz ty nie wiesz nic ani o
kolumnach, ani o czarnych bogach, Kosteczku, to nie twoja rzecz, kolumny i bogi
nic cię nie obchodzą. Ale ja ich widzę i widzę kolumnę z twojego ciała i
kolumny z ciał tych wszystkich kobiet, z którymi byłeś, widzę, jak łączą się w
sklepieniu, a siedzi na nim czarny zły bożek.
Patrzę na niego, na Konstantego Willemanna, spoglądam na niego z wysoka, patrzę, jak śpi przy swojej żonie, w domu z czekolady, śpią obok, złączeni niedawną miłością, bliscy, przecież ona wie wszystko i wszystko mu wybacza, śpią, patrzę na nich i widzę, jak ciemna substancja pod cienką skórą świata, wypuszcza swoje macki. Oplatają słupy, na których stoi czekoladowy dom, wślizgują się na klatkę schodową, wchodzą, pną się wyżej, szukają go.
Patrzę na niego, na Konstantego Willemanna, spoglądam na niego z wysoka, patrzę, jak śpi przy swojej żonie, w domu z czekolady, śpią obok, złączeni niedawną miłością, bliscy, przecież ona wie wszystko i wszystko mu wybacza, śpią, patrzę na nich i widzę, jak ciemna substancja pod cienką skórą świata, wypuszcza swoje macki. Oplatają słupy, na których stoi czekoladowy dom, wślizgują się na klatkę schodową, wchodzą, pną się wyżej, szukają go.
Kosteczku, śmieszna kulko mięsa i skóry,
biedna maleńka zabawko moja, zabawko ciemnej substancji pulsującej pod skorupą
świata, Kosteczku, mój ukochany, jedyny …
I niesie was, Kosteczku, niesie was ciemna
substancja pod skórą świata, siła, o której nie wiesz, Kosteczku, wyrastają z
niej czarni bogowie jak kłącza w pęknięciach między ludźmi, między tobą a
każdym z przechodniów w tym pokonanym mieście.
A spod stóp twoich rozlewa się ciemna
substancja spod skóry świata, jakbyś szedł po mokrym dywanie. To tutaj dzieje
się historia. Czym jest historia, Kosteczku? Nawozem, pożywieniem czarnych
bogów, sumą jęków i łez, pyłem i prochem.
A jednak obiecujemy według naszych nadziei,
a dotrzymujemy według naszych obaw.
Powinienem, powinienem … Kosteczku, komu ty
jesteś winien cokolwiek? Kosteczku, ludzie nie spotykają się, ludzie są osobni,
każdy człowiek jest osobnym, małym światem, nikt niczego nikomu nie jest
winien.
Cały świat jest zmyślonym, Kosteczku.
Jest tak, jak są kręgi na wodzie.
Pojawiła się już pewna dynamika wydarzeń,
której jeszcze nikt nie zna, bo dzieje
się ona teraz po raz pierwszy i ludzie w nią wprzęgnięci nie wiedzą jeszcze, że
poruszają się wewnątrz bardzo konkretnej formy, być może zdaje im się, że
działają sami, działają, bo tak chcą, bo tak pragną, bo tak trzeba. Nie wiedzą,
że to moje siostry nimi kierują. Ta konkretna dynamika rządzić będzie w tym
mieście jeszcze przez dobre pięć lat, Kosteczku, i w końcu zaczną ją dostrzegać,
przynajmniej niektórzy, ale czy to będzie znaczyło, że widząc ją, potrafią ją
pokonać? Sprzeciwić się jej? Nie.
Baldur mówi albo tylko myśli, Kryszna mówi
do Ardżuny: lepsza dharma własna najskromniejsza, a w niej nawet śmierć dobra,
niż najwspanialsza, a cudza. Nauczył się tego, zna to lepiej niż jego własne
śląskie legendy.
Myślę, że w ogóle ludzi nie ma. Wymyśliliśmy
sobie taki konstrukt człowieczeństwa i niektórzy nawet żyją, jakby był on
prawdziwym, a on prawdziwym nie jest, nikt doń nie dorasta, ludzie nie są
ludźmi według definicji powszechnie uznanej za trafną; według tej definicji są
tylko zwierzętami.
Jestem Konstanty Willemann czy jestem
Konstantym Willemannem? Jestem Konstanty Willemann oznacza, że Konstanty
Willemann w całości wyczerpuje moje bycie, a jestem Konstantym Willemannem
oznacza, że jest to rola, jaką pełni moje „ja”, posiadające również takie
obszary lub aspekty, które nie są Konstantym Willemannen.
Patrzę w lustro. Jestem Konstanty Willemann i
nie jestem morfinistą. Jestem Konstanty Willemann i nie jestem we władzy mojej
matki. Jestem Konstanty Willemann i nie jestem we władzy mojego ojca ani jego
ducha, upiora, który wisiał nad moim dzieciństwem i młodością. Poprawiam węzeł
krawata, podciągam go trochę do góry, aby ładnie wystawał, poprawiam fałdkę.
Jestem Konstanty Willemann i nie jestem na niczyjej służbie. Jestem Konstanty
Willemann i nie służę Bogu ani diabłu, nie służę nikomu. Jestem Konstanty
Willemann i nie jestem żołnierzem, nie jestem oficerem, jestem Konstanty Willemann.
Nie jestem dobry. Nie jestem zły. Jestem Konstanty Willemann.
Jestem Konstanty Willemann, ponieważ jestem
Konstanty Willemann, to mnie zakreśla w całości i w całości opisuje. Nie jestem
na tym świecie po nic innego niż to, aby być. Wypełniając rozkazy Inżyniera,
nie służę nikomu, ani jemu, ani Polsce, ani organizacji; moje bycie służy
mojemu byciu.
Milczę. Oddycham jeszcze. Nie ma „dlaczego”.
Nic nie jest dla czegoś, wszystko tylko jest. Jest tylko ciemna, czarna,
pulsująca substancja ukryta pod cienką skórą tego świata i tylko na zewnątrz,
na wierzchu szuka odpowiedzi na pytanie „dlaczego”.

