niedziela, 28 grudnia 2014

morfina


   Ilu takich ziemia nosi? Półmężczyzn, pół-, a raczej niby-artystów, półojców, półmężów, wszystko po połowie, dość, by zwieść, dość, by wiarygodnie obiecać, nie dość, by obietnic dotrzymać. Więc półmężczyzny, bo na tyle go było, żeby go pokochała, żeby jakoś wypełnił w niej to miejsce na mężczyznę, które jest w każdej kobiecie: w jej ciele, w jej sercu, w głowie, w duszy, ale nie na tyle, aby nie pozostało tam już miejsca na tęsknotę za czymś – właśnie, za czym? Za czymś więcej, kimś więcej, kimś większym, kimś bardziej, kimś bardziejszym.

   Miasto ukradli mu Niemcy, Niemcy ukradli kawiarnie i restauracje, i bankiety, i dansingi, i wycieczki autem za miasto, i wszystko, ale przecież tego spokoju wnętrza pozbył się już wcześniej, na długo przed wojną.

   „Dojrzałeś, Konstanty” – powiedziała wtedy matka. Jajka w kobiecej waginie. Chłopiec w tobie złamał się wpół i zdechł. Dojrzałeś, aby zostać Polakiem.

   Polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic.

   Ludzie powinni raczej umierać, niż się rodzić, narodziny są niegodne, niskie, tak domagać się istnienia przez pojawienie się na świecie. Śmierć jest czynnością zarozumiałą, ale dumną, obracając się ku nieistnieniu, wybieramy to, co godniejsze, bo w istnieniu, w życiu jest coś immanentnie wstydliwego, istnieć to jak głośno puszczać wiatry przy kolacji, być jest żałośnie, być jest śmiesznie, być jest niedobrze. Nie być – to wyrafinowane. Niebyt jest elegancki. Wstydzę się tego, że ciąży na mnie odpowiedzialność za gafę bycia mną, za nietakt narodzin, za niezgrabność tego, że ciągle żyję, zamiast się zastrzelić samemu albo dać się zastrzelić Niemcom i przez śmierć stać się człowiekiem eleganckim.

   Człowiek dlatego jest człowiekiem, że ciekawość wygrywa ze strachem.

   Nie wie Kostek, nie wie, że żadnej siły nie znalazł. To ja mu ją dałam, to ja go nią wypełniam. A skąd ja ją biorę, skąd ją mam?



   I milknie, zostawia te słowa zawieszone w powietrzu, jakby coś miały oznaczać. Nieść jakąś treść, pod której wagą muszę się ugiąć. Ale nie ugnę się. Nie ma znaków, są tylko przypadki; bo nic nie oznacza niczego poza sobą samym, desygnat równa się znakowi.
   Całe życie rozmieniasz na drobne, Kosteczku, wiesz o tym. Te twoje obrazki, których nikt nie chce, sam ich nawet nie chcesz, wysiadywanie po kawiarniach, romanse, to wszystko jak struganie duszy, strugasz ją, wióry lecą na podłogę, a dusza ci cienieje, Kosteczku, aż w końcu zestrugasz się cały, nic nie zostanie.
   Tak, Kostusiu, kochany, a czy pamiętasz, że i ja byłam już wtedy z tobą i za tobą, ja twoja szara, cicha przyjaciółka bez twarzy, Ta, Która Idzie za Tobą, czy pamiętasz Kosteczku? Nie pamiętasz, bo jestem przyjaciółką tak szarą i tak cichą, że przecież jestem dla ciebie tylko cieniem, jeśli czujesz moją obecność, to zaraz pod progiem świadomości, nigdy ponad.
   Z ciał kochanków wyrastają wielkie czarne kolumny, z tej samej materii co pulsująca pod skórą historii ciemna substancja, i spotykają się ze sobą, przełamują w gotyckich łukach, złączone na dłużej niźli życia tych kochanków, ich ciała umierają, a kolumny trwają dalej, przechadzają się między nimi czarni bogowie, lecz ty nie wiesz nic ani o kolumnach, ani o czarnych bogach, Kosteczku, to nie twoja rzecz, kolumny i bogi nic cię nie obchodzą. Ale ja ich widzę i widzę kolumnę z twojego ciała i kolumny z ciał tych wszystkich kobiet, z którymi byłeś, widzę, jak łączą się w sklepieniu, a siedzi na nim czarny zły bożek.

   Patrzę na niego, na Konstantego Willemanna, spoglądam na niego z wysoka, patrzę, jak śpi przy swojej żonie, w domu z czekolady, śpią obok, złączeni niedawną miłością, bliscy, przecież ona wie wszystko i wszystko mu wybacza, śpią, patrzę na nich i widzę, jak ciemna substancja pod cienką skórą świata, wypuszcza swoje macki. Oplatają słupy, na których stoi czekoladowy dom, wślizgują się na klatkę schodową, wchodzą, pną się wyżej, szukają go.

   Kosteczku, śmieszna kulko mięsa i skóry, biedna maleńka zabawko moja, zabawko ciemnej substancji pulsującej pod skorupą świata, Kosteczku, mój ukochany, jedyny …

   I niesie was, Kosteczku, niesie was ciemna substancja pod skórą świata, siła, o której nie wiesz, Kosteczku, wyrastają z niej czarni bogowie jak kłącza w pęknięciach między ludźmi, między tobą a każdym z przechodniów w tym pokonanym mieście.

   A spod stóp twoich rozlewa się ciemna substancja spod skóry świata, jakbyś szedł po mokrym dywanie. To tutaj dzieje się historia. Czym jest historia, Kosteczku? Nawozem, pożywieniem czarnych bogów, sumą jęków i łez, pyłem i prochem.

   A jednak obiecujemy według naszych nadziei, a dotrzymujemy według naszych obaw.

   Powinienem, powinienem … Kosteczku, komu ty jesteś winien cokolwiek? Kosteczku, ludzie nie spotykają się, ludzie są osobni, każdy człowiek jest osobnym, małym światem, nikt niczego nikomu nie jest winien.

   Cały świat jest zmyślonym, Kosteczku. Jest  tak, jak są kręgi na wodzie.

   Pojawiła się już pewna dynamika wydarzeń, której jeszcze  nikt nie zna, bo dzieje się ona teraz po raz pierwszy i ludzie w nią wprzęgnięci nie wiedzą jeszcze, że poruszają się wewnątrz bardzo konkretnej formy, być może zdaje im się, że działają sami, działają, bo tak chcą, bo tak pragną, bo tak trzeba. Nie wiedzą, że to moje siostry nimi kierują. Ta konkretna dynamika rządzić będzie w tym mieście jeszcze przez dobre pięć lat, Kosteczku, i w końcu zaczną ją dostrzegać, przynajmniej niektórzy, ale czy to będzie znaczyło, że widząc ją, potrafią ją pokonać? Sprzeciwić się jej? Nie.

   Baldur mówi albo tylko myśli, Kryszna mówi do Ardżuny: lepsza dharma własna najskromniejsza, a w niej nawet śmierć dobra, niż najwspanialsza, a cudza. Nauczył się tego, zna to lepiej niż jego własne śląskie legendy.

   Myślę, że w ogóle ludzi nie ma. Wymyśliliśmy sobie taki konstrukt człowieczeństwa i niektórzy nawet żyją, jakby był on prawdziwym, a on prawdziwym nie jest, nikt doń nie dorasta, ludzie nie są ludźmi według definicji powszechnie uznanej za trafną; według tej definicji są tylko zwierzętami.

   Jestem Konstanty Willemann czy jestem Konstantym Willemannem? Jestem Konstanty Willemann oznacza, że Konstanty Willemann w całości wyczerpuje moje bycie, a jestem Konstantym Willemannem oznacza, że jest to rola, jaką pełni moje „ja”, posiadające również takie obszary lub aspekty, które nie są Konstantym Willemannen.

  Patrzę w lustro. Jestem Konstanty Willemann i nie jestem morfinistą. Jestem Konstanty Willemann i nie jestem we władzy mojej matki. Jestem Konstanty Willemann i nie jestem we władzy mojego ojca ani jego ducha, upiora, który wisiał nad moim dzieciństwem i młodością. Poprawiam węzeł krawata, podciągam go trochę do góry, aby ładnie wystawał, poprawiam fałdkę. Jestem Konstanty Willemann i nie jestem na niczyjej służbie. Jestem Konstanty Willemann i nie służę Bogu ani diabłu, nie służę nikomu. Jestem Konstanty Willemann i nie jestem żołnierzem, nie jestem oficerem, jestem Konstanty Willemann. Nie jestem dobry. Nie jestem zły. Jestem Konstanty Willemann.

   Jestem Konstanty Willemann, ponieważ jestem Konstanty Willemann, to mnie zakreśla w całości i w całości opisuje. Nie jestem na tym świecie po nic innego niż to, aby być. Wypełniając rozkazy Inżyniera, nie służę nikomu, ani jemu, ani Polsce, ani organizacji; moje bycie służy mojemu byciu.

   Milczę. Oddycham jeszcze. Nie ma „dlaczego”. Nic nie jest dla czegoś, wszystko tylko jest. Jest tylko ciemna, czarna, pulsująca substancja ukryta pod cienką skórą tego świata i tylko na zewnątrz, na wierzchu szuka odpowiedzi na pytanie „dlaczego”.




sobota, 13 grudnia 2014

Rytmy życia i śmierci

   "Człowiekowi zawsze trzeba jeszcze czegoś dla duszy, jak to się nazywa u nas w judaizmie ? Neszama jetera ?... Ale po co pisać o czymś, co istnieje i bez ciebie ? Po co malować słowami to, co nimi nie jest ? ... Nic na całym świecie nie dzieje się bez powodu. Nic. Absolutnie. Niechby nawet ta ćma. Albo włos w zupie. Co by to nie było, wszystko na świecie, bez wyjątku, świadczy nie tylko o sobie. Zawsze świadczy o sobie i jeszcze o czymś innym. O czymś ogromnym i strasznym. W judaizmie to się nazywa "sprawy ukryte". Takie, co znają wielcy cadykowie na przeczystych wyżynach niebieskich. ... Czyż od czasu do czasu nie warto zapalić na chwilę światła, by zobaczyć, co się dzieje ? Jutro też będzie gorąco i wilgotno. A w gruncie rzeczy jutro to dzisiaj."

   Amos Oz " Rymy życia i śmierci "

Weźcie na przykład niemowlę

    " - A więc tak. Weźcie na przykład niemowlę - zasugerował Azaria, rozstawiając ręce na odpowiednią szerokość. - Weźcie na przykład niemowlę. To znaczy zanim jeszcze się urodziło. W brzuchu matki, jak to się mówi. Kiedyś myślałem o tym, że wszyscy zmarli w rodzinie, wujowie i dziadkowie, babcie i kuzyni, i jeszcze dawniejsi przodkowie, wszyscy oni przychodzą do dziecka, jakby żegnali się przed podróżą z jednego kontynentu na drugi. Powiedzmy. Każdy z nich prosi dziecko, żeby zgodziło się zabrać ze sobą coś na drogę, coś takiego jak włosy, oczy, kształt ucha, stopy, pieprzyk, czoło podbródek, palce, coś od wszystkich zmarłych, co każdy zmarły chce posłać z dzieckiem jako prezent albo pamiątkę, powiedzmy, mały znak pamięci i uczucia dla bliskich, którzy są wciąż przy życiu. Wychodzi na to, że dziecko jest niczym turysta albo emigrant, który wyrusza w drogę nie z jednego kraju do innego, ale jakby otrzymało zgodę na przekroczenie jakiejś żelaznej kurtyny. Reszta krewnych wie, że nie mają najmniejszej szansy, by otrzymać podobne paszporty, i obładowują wyjeżdżające dziecko wszystkim, co tylko jest, by dać znać tamtym, w szczęśliwym kraju, że wciąż istniejemy, że przepełnia nas, jak to powiedzieć, czułość i tęsknota, że nie zapominamy. Z tym, że dziecko podlega jakby surowym ograniczeniom bagażu i może zabrać absolutnie minimum - pamiętajmy, że mimo wszystko jest jeszcze całkiem małe - najwyżej jeden rys twarzy od wuja, jedną zmarszczkę od babci, kolor oczu lub najwyżej szczególnie gruby kciuk, i przewieźć to ze sobą. Na końcu podróży, to znaczy kiedy dziecko się rodzi, czekają na niego w wejściu, jakby w porcie, wszyscy krewni, którzy znajdują się po tej stronie, całują je i obejmują ze wzruszeniem, i natychmiast zaczynają sprzeczać się między sobą, kto co wysłał. Powiedzmy na przykład, że podbródek oczywiście pochodzi od dziadka Altera, a malutkie uszy, niemal przyklejone do czaszki, są od dwóch ciotek bliźniaczek, które najprawdopodobniej zostały zamordowane w Ponarach. Palce ponad wszelką wątpliwość pochodzą od kuzyna ojca, który był uznanym pianistą w Bukareszcie w latach dwudziestych. To wszystko tylko przykłady, rozumiecie, mógłbym podać także całkiem inne połączenia. Kombinacje, jak to się mówi. Moje główne założenie jest takie, że nie ma przypadków, ich istnienie jest zupełnie niemożliwe. Przypadek to słowo, wybaczcie mi, dla skończonych idiotów. Każdym przypadkiem rządzą całkiem precyzyjne siły. Może powinienem wyjaśnić, że mój przykład z dzieckiem to, jak to się mówi, żart. Ale wniosek - nie. To znaczy ... na końcu nie zamierzałem już nikogo rozśmieszyć. Poważnie."

    Amos Oz - "Spokój doskonały"


Zimą leśnych ludzi jest


   Minęło kilka dni, jak piszą powieściopisarze. I tak to jednym zdaniem załatwiają się z kilkoma dniami, których to dni, jakiekolwiek by one były, bezbarwne, puste, bezmiłosne, jeśli to jest w ogóle możliwe, nie można załatwiać jednym zdaniem, jednym pociągnięciem, drobnym ruchem ręki, lekkim wdzięcznym gestem, jakby łapiąc wpół kota z podłogi i sadzając go sobie na kolana. Ja, czyż inaczej czynię? Ale mnie przynajmniej śmieszy takie zdanie: minęło kilka dni. Nie mówiąc o tym, że boli mnie to, ubliża mi straszliwie. Bo to tak wygląda, że, oto minęło kilka dni. Jakby nigdy nic. Jakby batem strzelił. Jakby pestkę wypluł. A ja przez te kilka dni, ech, Gałązko Jabłoni i wy, straszliwe manowce, ja przez te kilka dni ileż razy konałem, umierałem i zmartwychwstawałem, ileż roboty zrobiłem na zrębie, ileż potu ze mnie wyciekło, ileż tysięcy myśli przeszło przez moją głowę smugą światła jasną łagodną lub straszliwą nawałniczą ciemną smugą cienia, pętając mi czoło czarnosiną wstążką lub wprost dziurawiąc, lub trepanując mi klekoczącą czaszkę, ileż razy, mówię, przez te kilka dni umierałem i zmartwychwstawałem, i znowu padałem na pysk, i z-padłych-na-pysk wstawałem, i ulatywałem w dziedziny błękitu, i znów zapadałem w dół głębokości, tonąłem w toni, to znów stałem pięknie na grzbiecie fali jak piana, jak zwycięski śmiech, i znowu w dół, i w górę, i tak dalej, i tak dalej.

   Minęło kilka dni. I piszę to zdanie, nie lekkim ruchem ręki, drobnym miłym gestem, jakby się łapało wpół kota z podłogi i sadzało go sobie na kolana. Piszę to zdanie, "minęło kilka dni", z bólem wielkim, z rozpaczą, bo nie mam sił, żeby te kilka dni, dokładnie, pięknie i straszliwie, tak jak są tego godne, opisać. Nie ma po prostu sił ten, który to tutaj wyznaje. Gdyby żył tylko życiem, miałby więcej sił. Ale on nie tylko żyje życiem, ale i żyje i śmiercią, i jeszcze jak, ach, jak żyje śmiercią, i jeszcze żyje wiecznością, co jest pomiędzy życiem i śmiercią, i jeszcze żyje miłością, co jest ponad tym wszystkim, absolutną do ciebie miłością on żyje, dziewczynko, i sam nie wie, skąd bierze na to wszystko siły. Ale czasami zmęczony jest. To znaczy zawsze jest zmęczony, ale czasami straszliwie zmęczony jest. Tak, że wydaje mu się, że za chwilę będzie po nim. Za chwilkę się przekręci, już go nie ma, już nie żyje. Ale nie. Jakoś jeszcze ciągle nie. Bo wisi u kosmyka włosów, co spada ci na oczy, i ty nie odgarniasz go za główki twojej zapadający się stromo w dół horyzont.

   Tak zimą leśnych ludzi jest.

Chodzi o to wszystko wzięte i podane na tacy




    Przypomniało mi się, jak spotkałem kiedyś na mojej dymnej mglistej drodze jednego chłopaka. W pociągu go spotkałem. Krótko byliśmy razem. Niedługo. Bardzo mi się podobał ten chłopak. Bardzo. Ale to, co mówił, że widział coś, co nazwał: cała jaskrawość. Tu nie chodzi - mówił - ni o życie, ni o śmierć, ni o sens i bezsens, istotę i istnienie, przyczynę i skutek, materię i ducha, serce i rozum, dobro i zło, światłość i ciemność, i tak dalej, i tak dalej, ale o coś zupełnie innego. Chodzi - mówił - o to wszystko razem wzięte i podane na tacy.
   "I kiedy zobaczyłem tę całą jaskrawość, to nie czułem nic: ani smutku, ani beznadziei, ani strachu, ani przerażenia, ani radości, ani nadziei, ani spokoju, ani zachwytu, ani uniesienia, ani nawet zwyczajnej obojętności. Nic. Żadnego uczucia".
   "Chodzi o to wszystko wzięte i podane na tacy".